Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bośniacka księżniczka nie zna polskiego przysłowia. Przyjmuje wypowiedź informatyczki zupełnie naturalnie.

* * *

– Jak ją zlikwidować? – pyta biolog.

Przełyka nerwowo ślinę. Dymitr spogląda na niego mrużąc oczy.

– Przede wszystkim uspokój się, człowieku – warczy, – jeśli chcesz w życiu coś osiągnąć, to musisz nauczyć się zabijać. Chciałeś wykończyć setkę dziewuszek, a masz opory przed stuknięciem w łeb jednej kobitki?

– W łeb…

– Tak tylko pomysł rzuciłem. Można przecież inaczej. Najlepiej będzie, jeśli upozorujesz wypadek.

– A może wpuścić jej jadowitego węża?

Wspólnik patrzy na niego uważnie. Rozważa pomysł.

– Tylko jakiego?

– Na pewno nie żmiję. Jej jad działa za słabo. Wystarczy mieć mocne serce i godzinkę poleżeć. Może żararaka? To agresywne bydlę, ma pół metra długości…

– Skuteczność?

– Sto procent. Jeśli antidotum poda się w ciągu dwudziestu minut po ukąszeniu, spada do sześćdziesięciu. Ale skąd w tym mieście w dwadzieścia minut zdobędą surowicę? Tylko pytanie, czy jad działa na takie jak ona.

– Tak.

– Skąd wiesz?.

– Zaufaj mi. Mam swoje doświadczenia… Jak sądzę, weźmiesz węża ze swojej hodowli?

– Oczywiście.

– Ktoś może cię namierzyć?

– Nie są nigdzie rejestrowane, a i kupiłem z lewego źródła…

– Handlarza dorwą i dla złagodzenia wyroku sypnie także ciebie… Nie pomyślałeś?

– Spokojna marchewka. Nie wie kim jestem i kojarzy mnie tylko z widzenia. Za kilka dni będę gotowy…

* * *

Środowa noc jest chłodna. Księżniczka Monika Stiepankovic pracuje nocami. W łazience nie ma gdzie podłączyć laptopa. Na szczęście naród radziecki już dawno rozwiązał ten problem. Wykręciła jedną żarówkę, w gniazdo wetknęła kupionego od Ruskich „złodzieja”. Kabel ledwo starczył… Pracuje. Dwa specjalistyczne słowniki, wydane jeszcze przed pierwszą wojną światową, zdobyła w antykwariacie. Czasem musi z nich skorzystać – jak się okazało, zapomniała niektórych słów. Inne brzmią jej zupełnie obco. Greka, którą się posługiwała, nieco różni się od tej z czasów Peryklesa.

Pięć godzin pracy, dochodzi trzecia. Dwadzieścia stron tłumaczenia, po piętnaście złotych za stronę… Niezła zapłata za zarwaną noc. Ale ma jeszcze cztery godziny, które można poświęcić na sen. Śpi zawsze bardzo głęboko, szybko odzyskuje siły.

Kierowniczka skrada się jak stara hiena. Monika słyszy jej kroki, gdy ta jest o nie więcej niż dwa metry od drzwi. Ups, wpadka. Nie zdąży poskładać swojego kramiku. Co robić? No to gramy va banąue.

Baba otwiera drzwi znienacka. Co sobie wyobrażała? Wszystko tylko nie to… Zakładała kilka hipotez roboczych: potajemne palenie marihuany, picie alkoholu, może uprawianie seksu z jakimś przemyconym chłopakiem? Tymczasem zastaje swoją podopieczną, która w zadumie studiując opasłą księgę, z wprawą stuka w klawisze laptopa. Monika udaje, że z zamyślenia wyrwał ją dopiero skrzyp drzwi, podnosi wzrok i widząc kierowniczkę obdarza ją uśmiechem, po czym spokojnie wraca do pracy. Dobrze gra, wygląda zupełnie naturalnie.

Kobieta przeżywa chwilę głębokiej konsternacji. Widok uczennicy pogrążonej w lekturze w pierwszej chwili ją uspokoił. Nie dzieje się nic złego, Serbka coś sobie przepisuje siedząc na wannie. W następnej sekundzie w głowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapalają się kolejne paragrafy regulaminu. Wychodzi na to, że dziewczyna złamała co najmniej połowę.

– Co ty tu robisz? – z gardła baby dobiega warkot.

Czyli nie udało się…

– Uczę się starożytnej greki – odpowiedź jest konkretna i rzeczowa. – Fascynujący język…

Nie znać w niej lęku, jak gdyby robiła najbardziej naturalną rzecz pod słońcem.

– W środku nocy? – sapie ze zdumienia kierowniczka.

– Nie mogę zasnąć…

Już wie, że popełniła fatalny błąd taktyczny, zaczęła się tłumaczyć… niedobrze.

– Regulamin mówi wyraźnie, że o dwudziestej drugiej macie być w łóżkach – syczy kobieta. – A tobie się wydawało, że cię to nie dotyczy? Bez przerwy wycinasz jakieś numery, włóczysz się nie wiadomo gdzie… Od jutra masz szlaban.

– Co to znaczy? – dziwi się księżniczka.

Zna słowo „szlaban”, ale kojarzy jej się wyłącznie z budką dróżnika i przejściem przez tory.

– Będziesz, moja droga, siedzieć na tyłku pod kluczem, dopóki nie wyjaśnimy sobie paru faktów – cedzi słowa. – Dziś po południu przyszedł list od dyrekcji szkoły… Podobno pojawiłaś się tylko pierwszego dnia i tylko na dwóch lekcjach.

Mózg przez chwilę analizuje informacje. Co ta kobieta bredzi? Ach, jasne. Zapisali ją przecież do tamtego obrzydliwego ogólniaka, z którego zwiała. Cholera. Może trzeba było poinformować kierowniczkę o zmianie miejsca nauki?

– Marsz do łóżka, jutro się z tobą rozprawię – warczy baba i znika w drzwiach.

Co zatem robić? Możliwości jest sporo… Najpierw musi zapisać pracę a później umyć się dokładnie. Wraca do sypialni. Cztery pozostałe dziewczyny śpią głęboko. Księżniczka nie lubi awantur. A ta, która nastąpi jutro, będzie naprawdę solidna. W dodatku babsztyl poważnie zechce potrzymać ją pod kluczem. Draka zacznie się pewnie zaraz po śniadaniu. Potrwa godzinę albo i lepiej, a przecież o ósmej trzeba być w szkole. Gdyby opuściła francuski, Stanisławie będzie przykro…

A zatem? W drogę. Pakuje się szybko i metodycznie, nie zapalając światła. Nie musi. Widzi w ciemności jak kot, choć już na przykład czytanie po ciemku bardzo męczy jej oczy. W sumie nie ma specjalnie dużo rzeczy. Trzy tomy słownika, laptop, walkman, kilka kaset. Tymczasowe dokumenty, choć na wiele jej się nie przydadzą, bielizna, sweter na zmianę. Pieniądze, cienki pliczek banknotów… W kieszeń. Ubiera się cicho i ściele łóżko. Lubi zostawiać po sobie porządek.

Można by jeszcze napisać list pożegnalny. Tylko właściwie do kogo i po co? Trzeba. Kultura być musi, gościna była jaka była, ale wypada za nią podziękować. Na kartce z zeszytu skrobie krótkie pożegnanie i kładzie na poduszce. Rano znajdą. Spogląda na zegarek. Czwarta. Rolki do plecaczka. Drzwi na dole są zamknięte, w oknach na parterze kraty. Ale tu, na drugim piętrze, ich nie ma… Zatem torba na ramię. Otwiera okno i wychodzi na wilgotny od rosy gzyms. Do rogu budynku dziesięć kroków bez asekuracji. Bywało gorzej…

Piorunochron ze stalowej linki. Solidne zaczepy wpuszczone w mur jeszcze w trakcie budowy. Spuszcza się na dół z wprawą. Jeszcze tylko dwumetrowe ogrodzenie z siatki na stalowej ramce, i już stoi na chodniku. Maszeruje dziarsko w noc. Na piętrze w sypialni jej grupy zapala się światło. Kierowniczka postanowiła ją ponownie skontrolować i odkryła ucieczkę… Ale oczywiście jest już grubo za późno…

Supermarket czynny jest całą dobę. To pewne ryzyko. Herod-baba z pewnością wisi już na telefonie wydzwaniając na komendę. Radiowozy dość często patrolują tę okolicę. Ale trzeba.

W dziale ze sprzętem turystycznym kupuje karimatę i śpiwór. Ogląda namioty. Straszna tandeta, ale pal diabli. Sezon skończył się, trwa chaotyczna wyprzedaż sprzętu. Czterdzieści złotych nie jest przesadnie dużym wydatkiem. Obok mają jeszcze rowery. Cena też jest promocyjna, ale i tak zdrowo trzepnęłaby ją po kieszeni. A przecież ma rolki. Odpuszcza. Kasjerka jest tak kompletnie zaspana, że nie dziwi jej nic. Nawet nastolatka kupująca w środku nocy namiot.

Księżniczka przemierza uśpione miasto. Samochodów jeszcze nie widać, pędzi więc środkiem ulicy. Gdzieś zgrzyta pierwszy tramwaj. Dziewczyna niknie przed siebie na rolkach. Dociera na łąkę za stadniną w niecałe pół godziny. Ścieżka i na wpół zatopiona kładka. Przeprawia się na drugą stronę. Gęsty, brzozowy zagajnik. Znajduje sympatyczne miejsce, rozstawia namiot, wrzuca do środka karimatę, na nią śpiwór. Dochodzi piąta rano. Ustawia budzik w telefonie na siódmą i zapada w sen. Dwie godziny to niewiele, ale gdyby w ogóle się nie zdrzemnęła, to w szkole czułaby się jak zombie. Nie lubi czuć się jak zombie, jest przecież wampirem…

W powietrzu widać białą mgiełkę jej oddechu. To znak, że temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni Celsjusza… Na szczęście śpiwór jest gruby i ciepły…

* * *

Stanisława w zadumie wodzi wzrokiem po klasie. Uczennice pracują pilnie. Księżniczka Monika Stiepankovic szkolona jest indywidualnym trybem. Potrafi to wszystko, czego jej koleżanki dopiero się uczą. Nie ma sensu tracić czasu. „Nędznicy” Victora Hugo w oryginale to odpowiednia lektura, by poprawić znajomość francuskiego. Stanisława przegląda jej poprzednie wypracowanie. Sądząc z niektórych rodzajów błędów, to cielę uczyło się francuskiego w latach dwudziestych w Libanie lub Palestynie. A zatem powinna znać też arabski. Ciekawe, na ile ten dialekt różni się od sudańskiego?

Od wczoraj coś się nieznacznie zmieniło. Wcześniej nigdy nie podczepiała laptopa do gniazdka w klasie, a teraz wyraźnie ładuje akumulator. Lektorka nigdy nie widziała też liści i słomek we włosach swojej uczennicy. Dziś po lekcjach miały warzyć piwo, jednak Monika przeprasza. Jest bardzo zajęta. Zresztą nigdy tego nie robiła. Za to gdyby kiedyś chciały dobrego wina…

* * *

Piątego dnia alchemik wszedł na swoje poddasze. Sto metrów kwadratowych to sporo miejsca. Ma sześć okien, wychodzą na ulicę i na podwórze. Sprawdził, czy jest woda w kranie. Dobrze, podłączyli… Wyjrzał przez okno i uśmiechnął się szeroko. Kamienica jest ciut wyższa niż okoliczna zabudowa. Góruje też nad drzewami. Sędziwój przed sobą ma widok na szeroką, zieloną wstęgę – Planty – a za nią czerwone dachy Starego Miasta. Pod nogami gustowne panele. Bynajmniej nie z supermarketu. Przetrą się nie wcześniej niż za trzydzieści lat, ale on i tak nie zamierza długo tu mieszkać.

Robotnicy stoją opodal. Za nimi kominek, na razie jeszcze wygaszony.

– Umowa została wykonana – majster będący jednocześnie głową klanu wysuwa się przed szereg. – Zrobiliśmy dzień wcześniej. Płacisz za sześć dni?

28
{"b":"87908","o":1}