Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nauczyciel biologii. Jak mu tam, Sieklucki – identyfikuje Stanisława. – Dziwne… Czego szukał o tej porze w miejscu pracy? Przecież zajęcia dodatkowe skończyły się o szesnastej.

– To jakiś dziwny typ – Katarzyna marszczy brwi. – Wyczuwam w nim coś niepokojącego.

– Ja też – kiwa głową Stanisława. – Ma jakieś wredne spojrzenie. Uczennice też go chyba nie lubią.

– Niewiele wiemy o naszych podopiecznych. Ale, z drugiej strony, nic nie stoi na przeszkodzie, by uzyskać więcej informacji. Mamy wśród nich potencjalna agenturę.

Starsza z dziewcząt uśmiecha się. Jej kuzynka na skutek pracy w CBŚ nabrała dziwacznych przyzwyczajeń…

– Masz na myśli Monikę?

– Właśnie. Nasza mała wampirzyca… Wampirka? Cholera, nie wiem jak to odmienić czy zdrobnić.

* * *

Długa przerwa. Monika wymyka się ze szkoły. Pół godziny to sporo czasu. Zakłada rolki. Pięć minut naprawdę szybkiej jazdy. I już. Nieduży salon, gdzie można kupić telefon komórkowy. Lokal mieści jeszcze lombard i komis sprzętu elektronicznego. Wypytała Katarzynę, jak działa komórka i teraz, zadowolona, nabywa elegancki, choć tani, aparat oraz kartę startową. Zapisuje sobie na kawałku papieru numer i uśmiecha się w duchu. Nosiła książęcy diadem. Posiadała w swojej biblioteczce książki, za które obecnie każdy antykwariusz dalby sobie odciąć rękę. Kiedyś, dawno temu, miała własną willę nad brzegiem Morza Śródziemnego i niewolnicę do posług. Jeździła karetą i na klaczy czystej krwi arabskiej. Na łydce nosi sztylet z bułotowej stali, dla kolekcjonera wart każdych pieniędzy. Nigdy jeszcze nie miała własnego telefonu… Sprawdza. Aparat działa…

– Czym jeszcze możemy służyć? – pyta z rozbawieniem sprzedawca.

Nie zorientowała się, że to żart. Jej spojrzenie przesuwa się po wystawionych na półkach urządzeniach. Przy każdym jest kartka z ceną. Decyduje się w ułamku sekundy.

– Poproszę to.

Spogląda na zegarek. Lekcje zaczynają się za sześć minut. Całe szczęście, że teraz czas na informatykę z Katarzyną. Wybaczy drobne spóźnienie. Gdyby to był francuski z jej kuzynką, zostałaby zrugana za każdą minutę oddzielnie…

* * *

Lubi pracować nocami. W Polsce jest dwudziestoprocentowe bezrobocie… A ona znowu miała szczęście. Wpadła na filologię, zawiesiła swoje ogłoszenie i nim zdążyła wyjść z budynku, telefon zadzwonił dwa razy. Dwaj pierwsi klienci nieco się zdziwili na widok jasnowłosej szesnastolatki. Krótka wymiana grzeczności po łacinie i w grece rozwiała ich wątpliwości. Potwierdzili jej przypuszczenia. Rynek na te usługi jest głęboki. Zwłaszcza, że oferuje konkurencyjną cenę, o połowę mniej niż normalni tłumacze. Dostała nawet zaliczkę.

Stary, używany laptop z procesorem 486 i czarno-białym wyświetlaczem kosztował zaledwie czterysta złotych. Bardzo dobra inwestycja. Jest na tyle niewielki, że można go upchnąć w torbie. Monika Stiepankovic siedzi sobie na krawędzi wanny. Szparę pod drzwiami łazienki zabezpieczyła zrolowaną szmatą od podłogi: lepiej żeby blask nie padał na korytarz.

Regulamin wprawdzie nie zabrania zajmowania się nocami pracą zarobkową, ale ma dziwne przeczucie, że gdyby została nakryta, skończyłoby się to dziką awanturą. Poza tym jest punkt mówiący o tym, że światło musi być zgaszone o dwudziestej drugiej. Nie jest pewna, czy odnosi się on tylko do pokoju, czy także do łazienki.

Kilkanaście kartek ksero pokrytych tekstem przyszpiliła do ściany. Greka odrobinę różni się od tej, której używała mieszkając w Myrze, ale radzi sobie bez słownika. Palce uderzają w klawisze bardzo szybko, lecz nie jest w stanie zrobić więcej niż cztery strony tłumaczenia na godzinę. Zegar w rogu ekranu pokazuje drugą. Pora się trochę zdrzemnąć, bo jutro będzie nieprzytomna. Zapisuje pracę i składa laptopa.

* * *

Ósma rano. Uczennice jeszcze drzemią. Siedzą w ławkach, ale powieki wyraźnie im ciążą. Pracownia biologiczna nie należy do sympatycznych miejsc. Długie, stare, drewniane gablotki ciągną się wzdłuż wszystkich ścian. Zostawiono tylko miejsca na okna. W gablotach stoją słoje pełne rozmaitych preparatów, zazwyczaj dość obrzydliwych. Do tego kompletny ludzki szkielet przechyla w zadumie czaszkę. Jest prawdziwy, można to poznać po kolorze kości. Gipsowe kopie są innej barwy. Koło tablicy, w wysokim terrarium, na wielkim drewnianym konarze wygrzewa się kilka węży. Znacznie więcej mieszka w akwariach na zapleczu.

Nauczyciel mówi spokojnie referując temat lekcji. Jednocześnie, lekko przymrużywszy oczy, obserwuje dziewczęta. Monice nie podoba się jego spojrzenie. Raz w życiu, gdy w XIV wieku Turcy najechali armeńskie wsie u stóp Araratu, trafiła w ręce handlarzy niewolników. Paskudna wpadka, cholernie nie lubi zabijać, a wtedy musiała aż jedenastu na raz… Sieklucki ma takie samo spojrzenie, jak oni. Patrzy na klasę, jakby szacował wartość żywego towaru. Na jego wąskich jak u węża wargach błąka się mimowolny uśmieszek. To bydlę kombinuje coś naprawdę wrednego. Ciekawe co? Tak czy siak, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę… Księżniczka jest zła. Przyjechała do Polski, by trochę odetchnąć… Atmosfera zagrożenia nie sprzyja wypoczynkowi.

Biolog przerywa wykład i wydaje krótkie, treściwe polecenie. Trzeba przeczytać kawałek podręcznika i wypełnić ćwiczenia na końcu rozdziału. Znika na zapleczu. W sześciu szklanych butlach, wypełnionych pożywką, ciemniejszymi plamami odznaczają się krople starej szczepionki znalezionej w zrujnowanej aptece. W pięciu bańkach nic się nie zmieniło. Za to w szóstej… Tak, wzrok go nie myli. W szóstej najwyraźniej coś się zaczyna dziać. Plama powiększyła się wyraźnie. Szlifowany korek dodatkowo podlano olejem. Butla jest całkowicie szczelna, a mimo to profesor czuje liźnięcie chłodu na karku. Gdyby tak szkło pękło…

Wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy. Ma w niego wbudowany kalkulator. Liczy. Szesnaście uczennic. Wszystkie urodzone po 1983 roku. Prawdopodobieństwo zakażenia siedemdziesiąt pięć procent, po dwanaście sztuk z każdej klasy. Sześćdziesiąt do osiemdziesięciu w szkole… Obliczał to już wielokrotnie. I za każdym razem wychodzi mu podobny wynik. Te głupie krowy będą warte milion dolarów.

Jak to zrobić? Bardzo prosto… Aż dziwne, że nikt przed nim na to nie wpadł… Dłonią delikatnie muska gładką powierzchnię szkła. Najlepsze rozwiązania najtrudniej wymyślić. Nawet jemu zajęło to kilka lat. Ale jeszcze trochę i będzie bogaty. Ile podziałów komórkowych muszą przejść bakterie, by zamienić się w pełnowartościowy materiał?

* * *

Historia. To może być ciekawe. Nauczycielka mówi o czasach wypraw krzyżowych, oblężeniu i upadku Konstantynopola. Niewiele wie na ten temat, nie chciało jej się nawet solidnie doczytać.

Monika Stiepankovic napina się wewnętrznie. Denerwuje ją bezrefleksyjność wykładu. Dla historyczki to tylko data w książce. 29 maja 1453… Dla niej – makabryczna noc, gdy pod ogniem tureckiej artylerii padły odwieczne mury. Chaos, pożar, paniczna ucieczka ze świadomością, że w zasadzie nie ma dokąd… Zostawiła za sobą więcej trupów niż kiedykolwiek wcześniej czy później. Turcy trzy dni i trzy noce grabili miasto oraz mordowali mieszkańców… Trzy dni wdzierali się do domów i kościołów, zabijali mężczyzn, gwałcili kobiety. Pod koniec trzeciego dnia znalazła w rynsztoku zwłoki kuzynki. Wtedy po raz ostatni widziała kogoś ze swego rodu…

Kolejne lata, Konstantynopol upadł, ale jego dominia jeszcze trwały. Wtedy łudziła się, że znajdzie sobie miejsce, gdzie mogłaby żyć… Ale kraje na Bałkanach ginęły jedne po drugich. I wreszcie nie było dokąd uciekać… Czuje na nodze dotyk skórzanej pochwy. Bułatowy sztylet był przy niej tamtej nocy. Ile razy musiała zabijać? Już drugiego dnia pogubiła się w rachunkach…

* * *

Ciepłe, jesienne popołudnie. Stanisława prowadzi swoją kuzynkę i księżniczkę Monikę ulicą Floriańską. W którymś z pobliskich zaułków uruchomiono gruzińską restaurację. Lekcje skończyły się wcześnie, pora akurat obiadowa. Należy zatem spróbować prawdziwego chaczapuri i popić je łykiem wina ałazni. Zeszły rok był w Gruzji czasem urodzaju na winogrona. Młode wino, dojrzewające w podziemnych stągwiach, na dobrze nasłonecznionych stokach opodal klasztoru Szwiomgwime, nie ma sobie równych. Niech się schowają francuskie sikacze…

Księżniczka poczyniła znaczne postępy w poznawaniu subtelnych niuansów polskiego języka, toteż widząc na szyldzie napis „Piwnica pod złotą pipą”, parsknęła delikatnym, dziewczęcym śmiechem.

– A cóż to za wszeteczny lokal?

– Pipa to chyba staropolskie zdrobnienie imienia Felicja? – Katarzyna podniosła wzrok na kuzynkę. Stanisława kiwnęła głową.

– Dawniej nazywano tak urządzenie służące do pompowania piwa z beczki – wyjaśniła i pociągnęła je dalej.

Głód nieco jej już dokuczał. Wprawdzie umiała wytrzymać bez jedzenia nawet kilka dni, ale trudno zaliczyć to do przyjemności.

* * *

Podziemia starej części Krakowa ciągną się kilometrami. To zupełnie inny świat, niedostrzegalny z powierzchni. Z niepozornej bramy schodki prowadzą w dół. A potem zaczyna się labirynt. Jedna piwnica, pasaż, druga, dziesiąta… Czasem leżą na jednej kondygnacji, czasem na dwu lub trzech. Zazwyczaj jeden system zajmuje przestrzeń pod jedną działką miejską. Czasem jednak, jeśli kilka kamienic przy ulicy należało do tej samej osoby, ich lochy łączą się ze sobą. Ba, trafiają się nawet eksterytorialne korytarze biegnące pod posesjami sąsiadów.

Kraków od dawien dawna był miastem kupieckim. Niegdyś w tych przepastnych podziemiach kwitło życie. Po zamurowanych dziś pochylniach staczano i wytaczano beczki z piwem, miodem i węgrzynem. Przez szyby prowadzące na powierzchnię, na bloczkach zjeżdżały worki z towarami, okute drewniane skrzynie, pęki skórzanych kapci. Kupcy odeszli, pozostało po nich tylko tchnienie wielu szczęśliwych stuleci. Dziś w piwnicach rozłożyły się dziesiątki lokali. Restauracje, puby, winiarnie. Śpiewy i toasty biją w ceglane stropy spojone doskonałą XVI-wieczną zaprawą. Do lochów, po latach zaniedbania, powróciło życie.

26
{"b":"87908","o":1}