Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Na peryferiach Krakowa, blisko pętli jednego z autobusów znajduje się rozległa łąka. W środę, gdy dzwonek szkolny obwieścił koniec pracy można urządzić sobie piknik. Kawałek turystycznej maty, kosz z pieczonym kurczakiem zawiniętym w srebrzystą folię aluminiową, butelka gruzińskiego wina ałazni, do tego placki mczdali z jedynej w Krakowie gruzińskiej restauracji. Oczywiście obrus, ukraiński, ręcznie haftowany krzyżykami. Dwie dziewczyny w jasnych, długich spódnicach i szerokich kapeluszach wyglądają jakby urwały się z planu filmowego.

– Właściwie to dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? – zagaduje Katarzyna.

– Za pierwszym razem poszło mi trochę nie najlepiej – wspomnienie dokucza jak zadra. Były małżonek sprawiony jak świnia i gęsta kropla krwi spływająca po głowni szabli… – Potem miałam pewne plany, ale dwa razy ginęli podczas wojen…

– Trzy, no, liczmy dwie próby na czterysta lat to niewiele – mruczy.

– Trudno znaleźć kogoś odpowiedniego – wzrusza ramionami.

Łąka jest własnością pobliskiej stadniny koni. Zwierzęta przyprowadzono rano i przypalikowano aby się pasły. Stanisława zręcznie rozpala pod samowarem. Przypomina trochę te pierwsze, z którymi zetknęła się w Petersburgu. Choć oczywiście jest o połowę młodszy. Jej dłoń trzymająca długą, kominkową zapałkę odbija się w wypolerowanym do przesady mosiężnym brzuścu.

– Wylali mnie z roboty – wzdycha Katarzyna. – To nam poważnie utrudni poszukiwania.

– Tylko utrudni?

– Mogę się zalogować od zewnątrz jako gość – wyjaśnia. – Zrobiłam sobie kilka fałszywych tożsamości. Ale systemy bazy nie mają połączenia z siecią…

– Rozumiem – kiwa głową Stanisława.

Nie rozumie. Cała ta informatyka wydaje się jej dziwna, niezrozumiała i niebezpieczna. Kupiła sobie wprawdzie potężny komputer, a nawet nauczyła się jak znaleźć w Internecie wiersze ulubionych etiopskich poetów, ale amharską czcionkę zainstalować musiała jej kuzynka…

– Trzeba się zastanowić co zrobimy jeśli alchemik nie żyje – Katarzyna obserwuje z zainteresowaniem dymiący samowar.

– Możemy poszukać innego – Stanisława przeciąga się leniwie. – Albo odpuścić sobie i zrezygnować z dalszego przedłużania życia.

– Łatwo ci mówić… Pewnie jesteś już zmęczona…

– Ależ skąd – uśmiecha się.

Przez łąkę idzie jasnowłosy chłopak. Uczęszcza do gimnazjum, pracuje po lekcjach w stadninie, a w zamian za to może sobie jeździć na koniach. Przyszedł przepiąć te, które pasą się dalej na łące. Na widok dymiącego samowara i dwu młodych kobiet na pikniku przeciera ze zdumienia oczy. Ale zaraz rusza dalej.

Para w samowarze zaczęła śpiewać. Odrobina esencji z czajniczka, kranik, ukrop…

Katarzyna upija niewielki łyk herbaty.

– Co to za mieszanka? – pyta zaskoczona.

– Przywieźli mi z Mołdawii – wyjaśnia jej kuzynka. – Endemiczna odmiana, rośnie tylko w kilku dolinach. Kiedyś była podawana na dworze sułtańskim, dziś jej spożycie radykalnie się zdemokratyzowało.

Gimnazjalista wraca do stadniny. Przechodząc ścieżką opodal popatrzył na nie raz jeszcze i cicho westchnął. Dziwne myśli zbudziły się w jego głowie. Tęsknota za epoką, której nigdy nie było mu dane doświadczyć. Tęsknota za czasami gdy taki styl ubierania się i sposób spędzania wolnego czasu nie były niczym nadzwyczajnym.

Przeprowadzone na nowe miejsce zwierzęta pasą się teraz znacznie bliżej, wiatr momentami niesie ich ciepły zapach.

Stasia wstaje i rusza w stronę najbliższego. Koń wyczuł w niej coś dziwnego, położył uszy po sobie, ale gdy położyła dłoń na ciepłym nosie klaczy ta uspokoiła się.

– Śliczna dziewczynka – mruczy nauczycielka gładząc aksamitne chrapy. – Zupełnie jak moja…

Wróciła do samowara. Zwierzę wyrwało słabo wbity palik i przyszło za nią. Poczęstowała je kawałkiem gruzińskiego placka i odgoniła jednym gestem szczupłej dłoni.

– Nie wiem, jak odszukać Sędziwoja – powiedziała do kuzynki. – Co więcej, nie mam pojęcia jak się do tego zabrać…

– Czy złoto robione kamieniem filozoficznym nie różni się niczym od normalnego?

– Nie, każdy jubiler je weźmie. Kiedyś poświęciłam dwa kryształki, zrobiłam pięć gram. Ocenili wtedy, że ma nietypowy skład, ale to tylko podnosi jego wartość.

– Jaki?

– Nie bardzo pamiętam… – pokręciła głową. – Dlaczego pytasz?

– CBŚ dostało informację, że w Krakowie oddział NBP kupił sztabkę złota, pozbawioną oznaczeń, a za to o nader interesującym składzie izotopowym…

– To znaczy? – zainteresowała się.

– Złoto zawiera zawsze domieszki innych pierwiastków, najczęściej w ilościach śladowych, ale dzięki temu można zidentyfikować złoże, z którego pochodzi kruszec…

– A zatem…?

– Sztabka, którą kupił bank lekko zapiszczała w bramce do wykrywania substancji promieniotwórczych. Zbadali ją dokładniej. Okazało się, że zawiera śladowe ilości polonu.

Stanisława gwizdnęła cicho przez zęby.

– Sprzedał ją w banku… Czy kamery przemysłowe wychwyciły jego obraz?

– Tak, ale nic nam to nie da… Zidentyfikowano sprzedawcę za pomocą bazy. Niestety, to tylko właściciel kantoru wymiany walut. Zeznał, że sztabkę sprzedał mu zarośnięty włóczęga. W kantorze nie było kamer. Natomiast miało to miejsce tutaj – w Krakowie.

– Ciekawe…

* * *

– Czym mogę służyć? – pyta dyrektor taksując wzrokiem dziewczynę, która weszła do jego gabinetu.

Zna z widzenia wszystkie swoje uczennice. Nie jest to żadna z nich. Złociste włosy, naturalny blond, jakiego dziś się już w zasadzie nie widuje… Duże, błękitne oczy, grube brwi. Jest bardzo ładna, choć dwie rzeczy trochę odbierają jej blasku. Na lewym policzku lekkie przebarwienie jak niewygojony do końca siniak i kilka czarnych pieprzyków. Koło prawego ucha zatarta przez czas blizna, chyba po jakimś wyjątkowo zjadliwym trądziku.

Wskazał jej gestem krzesło. Przysiadła skromnie na brzeżku.

– Chciałabym zapisać się do pańskiej szkoły.

Wyczuwalny obcy akcent… Mówi powoli, starannie dobierając polskie słowa.

– Mamy wolne miejsca – nie ma nic przeciw temu by mieć taką uczennicę. – Przyjdź z rodzicami.

– Będzie z tym pewien kłopot – uśmiecha się przepraszająco.

Umie świetnie grać. Gdy przedstawia swój problem, w sercu dyrektora rodzą się iście ojcowskie uczucia…

* * *

Ta ruina wygląda najbardziej zachęcająco ze wszystkich dotąd odwiedzonych. Parterowy budynek straszy wyrwanymi oknami. Dach częściowo się zapadł. Drzwi od ulicy zabito deskami a zatem trzeba wskoczyć oknem…

Dawna apteka splajtowała dziesięć lat temu. Może nawet jeszcze dawniej. W głównym pomieszczeniu nie ma niczego ciekawego. W piwnicy walają się jakieś śmieci. Ale jest jeszcze strych. Wejść strach, przegniłe belki mogą runąć lada moment. Wszędzie poniewierają się przeterminowane lekarstwa. Oczywiście buszowali tu narkomani. Szukali morfiny, silnych środków psychotropowych, sterydów… Wątpliwe czy coś znaleźli, ale przewrócili wszystko do góry nogami. Biolog trzymając latarkę w zębach grzebie w stosach medykamentów. Wie czego szuka. Na samym dnie drewnianej skrzynki spoczywa tekturowe opakowanie z błękitną nalepką.

Nauczyciel odkłada latarkę i powoli liczy do dwudziestu. Musi uspokoić radosny dygot serca. Wyjmuje pudełko i otwiera. Wewnątrz sześć fiolek z grubego szkła. Aluminiowe korki są zamocowane na stałe, zawartość można wyciągnąć strzykawką przez grubą warstwę gumy. Oświetla latarką zawartość buteleczek. W dwu ciecz zmętniała. W pozostałych jest krystalicznie przejrzysta. Wystarczy na sześć hodowli. Wprawdzie data przydatności do użycia upłynęła prawie dwadzieścia lat temu, ale on nie przejmuje się tym specjalnie. Jeśli się nie uda, poszuka następnych.

* * *

Czwartek, ósma rano. Uczennice jeszcze śpią. Jak je rozruszać? Najlepiej sprawdzając, co zapomniały przez wakacje.

– Wyciągajcie karteczki – polecenie jest krótkie i konkretne.

Jęk zgrozy… Odwraca się i osadza ich spojrzeniem.

– Napiszemy sobie sprawdzianik – mówi tak, jak należy przemawiać do koni – spokojnie, ale tonem wykluczającym wszelką dyskusję. – Miałyście całe dwa tygodnie na przypomnienie…

Grzebią się jak muchy w smole, liczą na cud i… czasem cuda się zdarzają.

Drzwi otwierają się z delikatnym skrzypnięciem zawiasów. Staje w nich dyrektor.

– Pani Stanisławo?

– Czym mogę służyć? – nie lubi, gdy ktoś przeszkadza w prowadzeniu lekcji, ale stara się być uprzejma. Życie nauczyło ją, że to zazwyczaj popłaca.

– To pani nowa uczennica. Monika Stiepankovic. Z Kosowa.

– Usiądź na wolnym miejscu – Stanisława odruchowo przechodzi na serbski. – Oczy dyrektora robią się okrągłe jak spodki. – Znasz francuski?

– Qui madame – dziewczyna jest wyraźnie speszona.

– No to napiszesz sprawdzianik z resztą klasy.

Każdy kto obcuje z tą kobietą musi wiedzieć, że nie przejmuje się ona absolutnie niczym. Każdego rzuca od razu na głęboką wodę. Serbski jest językiem południowosłowiańskim. Niektóre słowa są podobne, innych można się domyślić z kontekstu. Jednak zdecydowanej większości nie sposób zrozumieć. Rozpaczliwy jęk wyrywa się z dwudziestu gardeł; nie znają serbskiego, ale od czego szósty zmysł? W sercu dyrektora coś drgnęło, ale szybko tłumi ludzkie odruchy. Szkoła jest po to żeby uczyć, a nie po to, by okazywać uczennicom litość…

Rozdała kartki z pytaniami. Każdy dostał inny zestaw, co skutecznie uniemożliwia ściąganie. Zresztą już nie próbują. Nie lubi takich numerów. Poznały ją od tej strony. Dwadzieścia głów pochyla się nad zadaniami. Któraś dziewczyna z jękiem prosi o słownik, ale Stanisława uciszają spojrzeniem. To naprawdę prościutki test.

Serbka pisze odpowiedzi szybko i bez wahania. Czyli musi nieźle władać mową Victora Hugo i Julesa Verne’a. Ciekawe jak jej pójdzie?

13
{"b":"87908","o":1}