Następnego dnia pojechaliśmy oczywiście pod namiot cyrkowy dowiedzieć się, czy żona domptera żyje. Ciekawiło nas również bardzo, co dzieje się z panterą. Ale usłyszeliśmy tylko tyle, że, kobieta jest w szpitalu, a numer z tresurą dzikich zwierząt będzie odbywał się bez udziału czarnej pantery. Pani z kasy powiedziała, że jeszcze nie wiadomo, co z nią zrobią, może za kilka dni wystąpi znowu, a może cyrk sprzeda ją do ogrodu zoologicznego. Potem przez dwie godziny włóczyliśmy się po Starym Mieście, ale z braku gotówki i jakichkolwiek atrakcji trzeba było wracać do domu. Kiedy mijaliśmy słup ogłoszeniowy na naszej ulicy, zobaczyłem Weisera idącego w naszym kierunku z parcianym workiem pod pachą. Wracał z lasu i na pewno znowu łapał zaskrońce, by przenieść je w okolice cmentarza albo na kamieniołomy. Elki nie było w pobliżu. – Co robimy dzisiaj – zapytał go Szymek – masz jakieś pomysły? – Dzisiaj nie mam czasu – Weiser wyglądał na zaskoczonego. – Przyjdźcie jutro do dolinki za strzelnicą, będzie wybuch. – Zamiast do domu poszliśmy prosto aż do pruskich koszar, ale na murawie ze dwudziestu wojskowych kopało piłkę w tumanach gryzącego kurzu i nie było czego tani szukać. Po południu ruszyliśmy więc na cmentarz przez Bukową Górkę, żeby zajrzeć do krypty i rozegrać może grę wojenną, choć propozycja ta nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Weiser, jak dowiedziałem się teraz od Piotra, kiedy siedziałem w domu z ropiejącą nogą, dwa razy odmówił im pożyczenia zdezelowanej parabelki, a o schmeiserze nie chciał nawet rozmawiać. Uganiać się z patykiem i krzyczeć – ta ta ta tach to już nie było to, gdy chociaż raz trzymało się w ręku prawdziwą broń. Ale z nim nie można było dyskutować, jeśli odmówił, to ostatecznie. Szymek kopał sosnowe szyszki, których na drodze było pełno, a ja mełłem w ustach długą trawę z kitą na końcu. Mieliśmy już za sobą wzniesienie i zza zakrętu opadającej łagodnie drogi widać było skraj cmentarza. Od tej strony wszystkie nagrobki były porozbijane, a zardzewiałe krzyże obrośnięte perzem, trawą i pokrzywami wyglądały jak sterczące maszty zatopionych okrętów. Kiedy mijaliśmy nagrobek Horsta Mellera, idąc dalej w dół, już cmentarzem, gwałtownie zahuczały dzwony.
– Źółtoskrzydły! – krzyknęliśmy prawie równocześnie, a Szymek, najprzytomniejszy, rzucił jak rozkaz: – Do krypty, bo znów będą go ścigać! – To nie był najlepszy pomysł, bo nawet stojąc na krypcie nie można było dostrzec, co dzieje się koło dzwonnicy. Ale biegliśmy, jakby to nas ścigano, a nie wariata, który uciekł od czubków i ukrywał się gdzieś w okolicy. Minęły może trzy minuty, podczas których echo dzwonów odbijało się o ściany lasu i nastała cisza. – Już ktoś tam jest – wyszeptał Piotr – na pewno go gonią! – I rzeczywiście, po chwili pośród trzasku łamanych badyli i szelestu odchylanych gałęzi ujrzeliśmy Żółtoskrzydłego pomykającego w naszym kierunku. Zapamiętał kryptę, gdy jednak zbliżył się na odległość kilku kroków i zobaczył trzy uważnie spoglądające twarze, dał drapaka dalej, w stronę nasypu, gdzie kończył się cmentarz i zaczynała dolina z pierwszymi ogródkami działkowymi. Może nie poznał nas zaabsorbowany ucieczką, a może się przestraszył, w każdym bądź razie zamiast czmychnąć w głąb krypty, gdzie nie odnalazłby go nawet oddział milicji i sanitariuszy, umykał dalej ścigany przez kościelnego kuternogę i jakiegoś mężczyznę, który nie był proboszczem i którego nigdy do tej pory nie widzieliśmy. Fontanny piasku tryskały spod stóp Żółtoskrzydłego. Trawa pochylała przed nim swoje źdźbła, a krzaki rozchylały się same, żeby ułatwić mu ucieczkę.
Jednego tylko nie przewidział, nie wiedział albo po prostu o tym zapomniał, że dolinka nie jest już tą samą dolinką, gdzie rosły wysokie do kolan trawy, kępy dzikich ostów, żarnowca, gdzie w słoneczne dni cicho przemykały zaskrońce, a kuropatwy śmigały spod nóg jak skrzydlate pociski, Przewrócił się na pierwszym drucie kolczastym, wstał, rozerwał go rękami i umykał dalej, ale faceci z motykami, grabiami, szpadlami, faceci z deseczkami i pędzlami w dłoniach już zobaczyli go, jak biegnie oglądając się za siebie, już wyczuli psimi nosami radosną muzykę swoich serc i namiętności i już ruszali, żeby zagrodzić mu przejście i schwytać go w sieć z plugawą satysfakcją w oku. Pobiegliśmy śladem kościelnego i mężczyzny, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Źółtoskrzydły ujrzał nadbiegające postacie, zatrzymał się na chwilę i ruszył z powrotem, prosto na kościelnego. Towarzyszący mu mężczyzna, trzeba przyznać – bardzo fachowo, wyciągnął przed siebie nogę w odpowiednim momencie i Żółtoskrzydły runął jak długi prosto pod stopy kościelnego. Gdyby zerwał się wtedy od razu i pognał w naszym kierunku – byłby uratowany, ale stało się inaczej. Podnosił się powoli. Mężczyzna zdążył wskoczyć mu na kark i przez chwilę szamotali się jak wściekłe psy, aż Żółtoskrzydłemu udało się odskoczyć. Znów biegł i po raz drugi w złym kierunku – działkowcy zdążyli utworzyć szeroki półksiężyc i zaciskali teraz kleszcze obławy.
I wtedy zobaczyliśmy Żółtoskrzydłego w zupełnie nowej postaci. Nie uciekał już, stanął pośrodku opasającego koliska, głowę pochylił lekko do przodu niczym zapaśnik i czekał na tamtych nieruchomo. Zatrzymali się, niepewni, co robić dalej.
– Niech ktoś leci do telefonu na plebanię – krzyknął kościelny – trzeba zadzwonić po milicję albo do szpitala!
Grubas, ten sam, który zaczepił mnie i Weisera, gdy nieśliśmy zaskrońce, odłożył motykę i ruszył w stronę cmentarza. W tej samej chwili dwaj odważniejsi działkowcy zbliżyli się do Żółtosikrzydłego.
– Spokojnie – przemawiał pierwszy – nic ci nie będzie.
– Tak, tak – potwierdził drugi – nic ci nie będzie, jak dasz się zaprowadzić!
Ale Żółtoskrzydły miał na ten temat odmienne zdanie. Rzucił się na nich błyskawicznym skokiem, jednemu z nich wytrącił kij, a drugiego powalił ciosem łokcia w brzuch. Obaj wycofali się spiesznie, a Żółtoskrzydły stał teraz jak samuraj pośród otaczających go wrogów i z uniesionym kijem trzymanym oburącz wyglądał wzniosie i wspaniale.
– To niebezpieczny wariat – powiedział któryś z mężczyzn – poczekajmy, aż przyjedzie milicja.
– Mało nas – oburzył się ktoś inny – na jednego czubka?
Wówczas ujrzeliśmy najpiękniejszą część widowiska, bo wszystko to było przecież jak widowisko – ci dorośli mężczyźni w wieku naszych ojców z motykami i grabiami, a pośrodku Żółtoskrzydły niczym bohater legendy czy opowieści. Mężczyźni podchodzili coraz bliżej, a Żółtoskrzydły stanął w rozkroku.
– On musiał być kiedyś szermierzem – stwierdził Szymek podnosząc głowę – o, popatrzcie!
Tak, Żółtoskrzydły umiał nie tylko grozić spaleniem Ziemi i obywateli jej, w walce na kije był od nich o kilka klas lepszy. Podskakiwał, obracał się we wszystkie strony, błyskawicznie parował ciosy i zadawał własne, zawsze celne. Trzask łamanych trzonków i okrzyki napastników mieszały się ze sobą, w pewnej chwili wyglądało na to, że już go mają, że już go nakryli swoimi narzędziami do uprawy roli, ale było to tylko złudzenie. Wycofywali się z podbitymi oczami, potłuczeni i obszarpani, Żółtoskrzydły zaś stał pośrodku i tryumfował. Działkowcy zacisnęli koło i naradzali się przez chwilę. Potem ruszyli znów, jeszcze szybciej i było jak za poprzednim razem, nie dostali go i wyszli ze starcia poturbowani i obtłuczeni.
Nagle w stronę zwycięzcy poszybował kamień. Potem drugi. Potem trzeci. Żółtoskrzydły uchylał się zwinnie, a niektóre pociski zbijał kijem, ale było ich coraz więcej i padały coraz szybciej ze wszystkich stron. Najpierw oberwał w szyję. Drugie trafienie było bolesne – dostał w przegub dłoni i na chwilę musiał trzymać kij tylko w jednej ręce. A potem rąbnęli go w głowę, jeszcze raz w szyję i jeszcze raz w głowę, a dalej trudno już było dojrzeć, bo kamienie padały jak grad i tamci przybliżali się coraz bardziej, aż wreszcie doszli go, choć bronił się jeszcze i teraz widać było tylko podnoszące się i opadające kije i twarze wykrzywione z wyszczerzonymi zębami. Ile mogło upłynąć czasu, zanim od strony rębiechowskiej szosy zawyła syrena? Pamiętam tylko, że przez cały ten długi jak wieczność czas kije, trzonki od łopat i motyk wznosiły się i opadały, pamiętam też, że kiedy tylko karetka pogotowia ze szpitalnym krzyżem na drzwiczkach zabuksowała w piasku kolejowego nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg, że kiedy wyskakiwali z niej sanitariusze w białych kitlach, ja biegłem już na cmentarz ścigany okrzykami Szymka i Piotra, biegłem do drewnianej dzwonnicy, odwiązywałem sznur zatknięty za poczerniałą belkę ręką kościelnego i ciągnąłem go z całych sił w nogach i dłoniach, ciągnąłem podskakując i znów stając na ziemi, ciągnąłem jak szalony, bo właśnie wtedy poczułem się po raz pierwszy w życiu szalony, ciągnąłem go i płakałem, płakałem i ciągnąłem i znowu płakałem, aż dopadli mnie Szymek i Piotr i siłą oderwali od tego sznura, bo już prawie do niego przyrosłem, oderwali mnie i powlekli do lasu na Bukowej Górce. Pamiętam też, że nić odezwałem się do nich ani słowem i pojechałem sam na plażę w Jelitkowie. Siedziałem tam do zmroku nad brudną i cuchnącą wodą zatoki. Po plaży snuli się pojedynczo bezrobotni rybacy i długimi tykami sprawdzali stan rybnej zupy przy brzegu. Latarnia w Brzeźnie obracała się już dookoła, a statki na redzie zapalały światła pozycyjne. Daleko od strony Sopotu ktoś rozpalił na piasku ognisko. Nawet gdyby podszedł do mnie Weiser, nawet gdyby on sam poprosił mnie o cokolwiek, byłbym niemową.
Szymek wyszedł z gabinetu dyrektora. Mrugnął okiem. Znaczyło to – w porządku, mówiłem, jak ustaliliśmy. Usłyszałem swoje nazwisko. Zobaczyłem, że mężczyzna w mundurze ma zapięte wszystkie guziki, a dyrektor poprawił krawat, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani wyżętej szmaty, ani szalika z okładem na gardło, tylko zwyczajny krawat, kupiony w Domu Towarowym w centrum Wrzeszcza.
– No jak – zapytał M-ski – przypomnieliśmy sobie co nieco, czy wolimy rozmawiać z panem prokuratorem w areszcie? – zakończył głośno.
– Tak, proszę pana.
– No, mów – mundurowy zrobił dłonią gest rezygnacji -mów, co wiesz.
– Wszystko mam od początku opowiadać?