– Tu jest coś napisane – zwróciłem się do Weisera. – umiesz to przeczytać?
Nachylił głowę nad nagrobkiem i przeczytał:
– Hier ruht in Gott Horst Meller. 8 VI 1925 – 15 I 1936 – i dalej sylabizując – Werst unser Slieb alle Zeit und Hliebst es auch in Snigikeit. – Nie znam niemieckiego – wyjaśnił – ale to pierwsze znaczy, że tu spoczywa w Bogu Horst Meller, a to drugie to jakiś wiersz, bo się rymuje, zobacz – dotknął palcem wyżłobionego napisu z gotyckich liter – Zeit, a w drugim jest Snigkeit. Eit-eit, to jest na pewno jakiś wiersz.
– Miał jedenaście lat – powiedziałem – jak umarł, to tyle, co my.
– Nie, on się nie urodził w dwudziestym piątym, tylko w dwudziestym dziewiątym – Weiser przybliżył twarz do napisu – popatrz, że to nie jest piątka, tylko dziewiątka!
– Mówisz, jakbyś go znał – po raz pierwszy kłóciłem się z Weiserem – tu nie ma dziewiątki, tylko piątka, a więc urodził się w dwudziestym piątym i jak zmarł miał jedenaście lat!
– I tak nie wiemy, kto to był – uciął Weiser, a gdy wracaliśmy do domu, powiedział jeszcze, że zaskrońce są zabijane przez ludzi od działek, bo oni nie umieją odróżnić zaskrońca od żmii i jak tylko zobaczą coś pełzającego, to zaraz zlatują się do kupy i tłuką węża motyką albo grabiami, więc trzeba je przenosić na stary cmentarz lub polanę, tam gdzie są narzutowe głazy, to może część z nich ocaleje.
Tak, Weiser miał rację, już w następnym roku, kiedy działki obejmowały całą dolinę za cmentarzem, po drugiej stronie nasypu, i kiedy zamiast wysokich traw rosły tam pierwsze rzędy marchewki, grochu i kalafiorów, zaskrońca można było spotkać niezmiernie rzadko, najczęściej w postaci gnijących zwłok, wokół których skrzętnie uwijały się mrówki. A trzy albo cztery lata później nie było ich już nigdzie – ani tam, ani w okolicy starego cmentarza, ani też na polanie nazywanej kamieniołomami, gdzie przenosił je w parcianym worku Weiser. Nigdy nie dowiedziałem się wprawdzie, dlaczego to robił. Na pewno nie posiadał zamiłowań w typie M-skiego i jego własne wyjaśnienie do dzisiaj nie przekonuje mnie w pełni, tak samo zresztą, jak nigdy nie dowiedziałem się, kim był pochowany w 1936 roku Horst Meller, na którego nagrobku zaskroniec dotknął mojej ręki. Pewny jestem tylko tego, że Weiser przy ewakuacji zaskrońców nigdy nie korzystał z pomocy Piotra ani Szymka, a wtedy tamtego dnia, kiedy mieliśmy iść do cyrku, zabrał mnie ze sobą chyba przez przypadek, prawdopodobnie pod wpływem chwilowego impulsu. A może uznał, że zaskrońce to nie jest sprawa dla wszystkich?
M-ski wyszedł z gabinetu, stanął w otwartych drzwiach, spojrzał najpierw na mnie, potem na Szymka i Piotra, na koniec na zegar ścienny i powiedział: – Dosyć! – Patrzył w nasze twarze, jakby chciał z nich wyczytać swoje własne myśli. – Dosyć – powtórzył po długiej pauzie. – Dosyć tego! Macie ostatnią szansę, a jeśli z niej nie skorzystacie, zajmie się wami prokurator i milicja! Zrozumieliście?
Nie było żadnej odpowiedzi.
– Korolewski – zabrzmiało nazwisko Szymka – ty pierwszy!
W myślach powtarzałem szczegóły dotyczące rzekomego pogrzebu, a gdy za Szymkiem zatrzasnęły się drzwi, nie byłem pewien, czy wszystko zapamiętałem, jak należy. Czy groźba M-skiego była prawdziwa? Wątpię, nawet dzisiaj, ale wtedy, nawet gdyby była najprawdziwsza i tak nas nie przeraziła. Bo cóż jeszcze mogło nas przerazić? Zegar pokazywał pół do dwunastej, za oknami krople uderzały w ciemności o blaszany parapet, a tamci mieli, zdaje się, także dosyć. Jak długo można wypytywać wciąż o te same rzeczy?
Przedstawienie w cyrku zaczęło się wspaniale. Orkiestra złożona z kilku instrumentów dętych i ogromnego bębna zagrała fanfary i w tej samej chwili wbiegł na arenę konferansjer ubrany w zielony frak i białą koszulę ozdobioną na przedzie tak samo jak na rękawach czymś w rodzaju obfitych koronek. Zapowiedział pierwszy numer, zanim jednak skończył, podszedł do niego od tyłu pomarszczony karzeł w czapeczce krasnala i pociągnął go za połę fraka. Wtedy spod fraka wyfrunął gołąb, a konferansjer, nie odwracając się, kopnął karła niczym koń i karzeł skrzecząc i pokrzykując potoczył się za kulisy w akrobatycznych koziołkach. Huragan braw i lawina śmiechu towarzyszyły ich zniknięciu, a na arenę wkraczali już akrobaci. Najpierw obeszli ją naokoło i pokazywali swoje napięte, wielkie jak połówki dyni mięśnie. Następnie ustawili się w szeregu według wzrostu i "wskakiwali jeden na drugiego, aż utworzyli piramidę wysoką na piętro. Najmniejszy z nich, na samym szczycie, wyczyniał teraz różne ewolucje – stawał na rękach, na jednej nodze, podskakiwał w powietrzu i po salcie lądował z powrotem na głowie swojego partnera.
– To oberman – wyszeptał Weiser do Elki, ale tak, żebyśmy też słyszeli. – Co? – nie był pewien Szymek. – Oberman – powtórzyła Elka – ten najniższy nazywa się unterman, ten w środku mittelman, a ten, co teraz skacze, to właśnie oberman – najwyższy i najważniejszy! – Wcale nie najwyższy, tylko najwyżej – szepnął Piotr, ale na dalszą kłótnię nie było czasu, bo oberman wykonawszy ostatnie, podwójne salto wylądował na piasku obok untermana, mittelman zeskoczył zaraz po nim i teraz cała trójka kłaniała się na wszystkie strony. Mężczyzna w zielonym fraku znów wkroczył na arenę, zapowiadając paradę koni i występ woltyżerki. Przy wejściu za kulisy czekał na niego karzeł z przeciągniętą liną – to miał być rodzaj pułapki zastawionej na konferansjera, ale zamiast niego przy potrąceniu liny wywrócił się liliput, który podskakiwał jak żaba w ślad za znikającym konferansjerem.
Po końskich pióropuszach, barwnych skarpetkach, iewadzie i ruladzie, a także po występach pary akrobatów ubranych w obcisłe kostiumy, zielony frak zapowiadał magika, którego nazwał iluzjonistą, a wszyscy szukali wzrokiem śmiesznego karła, ciekawi, co wymyśli tym razem. Nagle konferansjer złapał się za brzuch, okropnie skrzywił twarz i muzyk z orkiestry zrobił puzonem coś takiego jak odgłos pierdnięcia. Wtedy spod wybrzuszonej nieco poły fraka, czego nikt wcześniej nie zauważył, wypadł przy uderzeniu werbla skulony w kłębek gnom. Wszyscy skręcali się ze śmiechu, gdy zaś konferansjer zawezwał clownów do posprzątania, a ci zatykając nosy podsuwali sobie nogami to coś jak niechcianą«piłkę, widownia wyła i szalała z uciechy, tym bardziej, że konferansjer odchodził koślawym krokiem, jakby miał pełno w spodniach. Tylko Weiser nie śmiał się, jakby to zupełnie go nie obchodziło.
Szymek, który siedział do tej pory nieruchomo, wydobył zza pazuchy lornetkę. – Patrz uważnie – przypominał Piotr – najbardziej na ręce i rękawy. – Magik ubrany był jak konferansjer we frak, tylko że czarny, jego głowę okrywał oczywiście cylinder, na nogach miał wyglansowane jak lustro czarne lakierki i wszystkie swoje sztuczki wykonywał w białych rękawiczkach. Najpierw asystentka podała mu parasolkę. W oka mgnieniu z parasolki zrobiła się długa wędka z najprawdziwszym kołowrotkiem, żyłką i haczykiem na końcu. Magik przyłożył palec do ust i nakazał absolutną ciszę- wiadomo, ryby nie lubią hałasu. Potem pochylił się – niby nad wodą, zaciął i na haczyku pojawiła się żywa migocząca rybka, co gorsza cała złota. Piotr nie wytrzymał. – Widzisz coś, widzisz, jak on to zrobił – trącał Szymka w bok – no daj trochę popatrzeć – ale Szymek nerwowo regulował pokrętła i nie odzywał się w ogóle. Rybka powędrowała do akwarium ustawionego przez asystentkę na stoliku. Widać było, że żyje i pływa jak każda rybka w normalnym akwarium. Magik powtórzył zacięcie i wybranie kilka razy i zawsze było tak samo – nie wiadomo skąd, jakby z powietrza na haczyku zjawiała się kolejna rybka, tak samo żywa i tak samo ochoczo pływająca w akwarium.
Magik odłożył wędkę i zdjął cylinder. – Teraz – gorączkowo wyszeptał Piotr – teraz uważaj! – Z cylindra magik wyciągał długi na kilka metrów rząd kolorowych chustek, następnie wstrząsnął nimi tak, że zrobiła się z tego jedna wielka chusta i szybkim ruchem nakrył nią akwarium ze złotymi rybkami. Z wędki za pomocą dwóch poruszeń rąk uczynił krótką magiczną pałeczkę i dotknął jej końcem przykrytego akwarium. Przy akompaniamencie werbla i talerzy kobieta uniosła chustkę. Zamiast rybek i szklanego pudła z wodą na stoliku siedział biały królik nieporadnie strzygący uszami, wyraźnie przestraszony burzą oklasków. – Nic nie rozumiem – powiedział Szymek przekrzykując hałas – nie da się nic podpatrzyć!
Spojrzałem na Weisera, ale ten zdawał się nie reagować na podniecenie Szymka i Piotra. Siedział wyprostowany, ze wzrokiem utkwionym w nieokreślony punkt areny, jakby całe to przedstawienie nudziło go trochę i jakby siedział tu bardziej przez grzeczność niż, z prawdziwego zainteresowania. W czasie przerwy Elka i Piotr poszli do bufetu po oranżadę, a ja siedziałem obok niego i nie bardzo śmiałem pytać go o cokolwiek, mimo iż znał się na wszystkich szczegółach cyrkowego rzemiosła. Orkiestra jak natchniona grała przez cały czas marsze i walczyki, ludzie przechodzili pomiędzy ławkami wymieniając ukłony albo zdawkowe „przepraszam", a na arenie błaznowali dwaj clowni, kopiąc się w siedzenia, bijąc po twarzy i oblewając kubłami wody. Pomyślałem wówczas, że Weiser wolałby pewnie być tam na arenie, występować w jakimś wspaniałym stroju, kłaniać się publiczności i zbierać – tak jak tamci – oklaski za dobrze wykonany numer. Tak pomyślałem, widząc jego skupioną twarz i dystans, celebrowany i aż nadto widoczny, dystans uczucia – ja bym to lepiej zrobił – znanego wszystkim nie rozpoznanym artystom. Tak myślałem wówczas i jeszcze długo potem, lecz dzisiaj – gdy doszedłem do tego momentu w historii o nim, dzisiaj wyznać muszę co innego, zwłaszcza wobec wydarzenia, które zaszło w drugiej części cyrkowych występów. Oczywiście, chodzi o wypadek podczas tresury lwów,a także o to, jak on się wtedy zachował. Bo od przerwy przy każdym numerze obserwowałem go dokładnie, widziałem jego twarz, dłonie i palce, które dzisiaj mówią mi co innego niż wtedy, gdy tak jak Szymek, Piotr, może i Elka wierzyłem, że chce zostać cyrkowym artystą. Weiser patrzył na to wszystko bardzo spokojnie, brawo bił słabo i bez entuzjazmu, a już najmniej zachwycały go wygłupy karła i zielonego fraka w antraktach pomiędzy numerami. Tak samo było przy paradzie słoni, przy połykaczu ognia, akrobatach z obręczami, psiej koszykówce, występie na trapezie i drugim pokazie magika, który tym razem wyczarował z powietrza najróżniejsze przedmioty – szklankę z mlekiem, piszczący balonik, ogromny bukiet kwiatów, gołębie, królika, a z cylindra wyłuskiwał butelkę szampana i dwa kieliszki, by na zakończenie otworzyć trunek i poczęstować nim asystentkę na oczach zachwyconej publiczności, śledzącej lot korka przemienionego niespodziewanie w gołębia. Weiser ani razu nie poruszył się, podczas gdy wszyscy wyciągali szyje, podskakiwali z uciechy i głośno komentowali występy. Dopiero gdy na zakończenie przedstawienia zielony frak zapowiedział