W piwnicy cegielni było chłodno i przez chwilę bolało jakby mniej, ale tylko przez chwilę, bo kiedy Elka dotknęła mojej pięty, krzyknąłem z całej siły: – Co robisz, wariatko? – I ona cofnęła się, trochę przestraszona, trochę z uznaniem dla mojej rany, z której wciąż ciekła krew. Położyli mnie na dużej skrzyni.
– Zabrudzone piaskiem – powiedział Weiser – niedobrze! – Oczywiście to było o dziurze w nodze, a nie o skrzyni. – Przynieś wody – rozkazał Elce, a kiedy znikła, otworzył drugą skrzynię i wyjął stamtąd spirytusowy prymus. – Woda tylko na początek – zwrócił się nie wiadomo właściwie do kogo – potem trzeba będzie wypalić. – Za prymusem dobył ze skrzyni złamany niemiecki bagnet, też pewnie gdzieś znaleziony. Elka przyniosła w puszce po konserwach wodę i chusteczką przemyła dziurę.
– Boli? – zapytała. Nic nie odpowiedziałem. Patrzyłem przez cały ten czas, co robi Weiser. Ustawił prymus na dwóch cegłach, zapalił palnik i teraz, ciągle je obracając, kąpał w niebieskawym strumieniu ognia ostrze bagnetu.
– To jedyny sposób – mówił nie odrywając wzroku od palnika – żeby nie wdała się gangrena. Nie mamy tu nic oprócz tego.
Szymek przycisnął mnie do skrzyni na wysokości żeber, Piotr złapał za prawą, zdrową nogę i też przywarł do niej tak, żeby się nie poruszyła, a Weiser chwycił moją lewą łydkę pod pachę, jak zawodowy felczer, i z rozżarzonym ostrzem bagnetu przystąpił do operacji. Weiser musiał podnieść stopę wyżej, do światła i przez cały czas, kiedy grzebał ostrzem bagnetu w dziurze widziałem jego dłoń. – Ten schmeiser – powiedział spokojnie, grzebiąc koniuszkiem ostrza w dziurze- nie nadaje się już do niczego! Wiedziałem, że trochę znosi, ale takiego rozrzutu nie można tolerować. – Tak się wyraził – tolerować. A zaraz potem, kiedy ostrze weszło jeszcze głębiej w dziurę, dodał: – Pójdzie na złom, wymontujemy zamek, magazynek i iglicę. – Do kogo to mówił? Wszyscy, także ja, byliśmy cicho i tylko swąd spalonej skóry unosił się w piwnicy. – Dobrze – powiedział odkładając bagnet – teraz przyłóż mu chustkę i za chwilę możecie go odprowadzić do domu.
Elka spełniła polecenie delikatnie zawiązując mokry kawałek materiału dookoła stopy, choć wcale nie musiała się z tym pieścić, bo kiedy Weiser odjął od dziury ostrze bagnetu, nie czułem już nic, jakbym nie miał nogi albo jakby była nie moja, tylko z drewna. – Zostanę jeszcze tutaj – oświadczył – a ty – zwrócił się do Elki – idź z nimi. – Gdy byliśmy już na skrzypiących schodach, zatrzymał nas jeszcze na chwilę: – Pewnie będziesz musiał posiedzieć w domu – mówił teraz do mnie – gdyby cię pytali, co się stało, powiedz, że trafiłeś na zardzewiały drut kolczasty. Tak, zardzewiały drut kolczasty – powtórzył spokojnie – a teraz idźcie już!
Nie przypominam sobie dokładnie, którędy wracaliśmy do domu, może jak zwykle przez wzgórze nad wojskową strzelnicą a może przez polanę, na której rozrzucone były wielkie narzutowe głazy i którą nazywaliśmy dlatego kamieniołomami. Już wtedy słowa Weisera wydały mi się dziwne. Automat, którego używaliśmy wcale nie znosił, skoro nawet ja w kolejce poprzedzającej wypadek trafiłem M-skiego aż pięć razy. A nawet jeżeli znosił, to zgodnie z zasadami sztuki rusznikarskiej w górę lub w dół od celu, ani razu zaś na bok.
„Będziesz musiał posiedzieć w domu" – przypomniałem sobie jego zdanie, już w sekretariacie szkoły i nagle zrozumiałem, że o to właśnie chodziło, o to szło Weiserowi, abym przez najbliższe dni nie był z nimi, dowiadując się wszystkiego z relacji Szymka lub Piotra. Weiser odsunął mnie celowo i to nie ze względu na słabe wyniki strzeleckie. A może chciał mnie ostrzec? Tylko przed czym? W każdym razie, do końca wakacji noga przysporzyła mi wiele utrapień i nawet teraz, kiedy to piszę i spoglądam na skarpetkę, wiem, że dwa centymetry poniżej kostki, jest ta blizna po Weiserowym rykoszecie i wypaleniu dziury. Wiem też, że kiedy tylko wiatr od zatoki zmieni kierunek, będę czuł lekki, ledwie że wyczuwalny jak mały strumyczek ból lewej stopy i nigdy nie będę mógł zapomnieć tego, co wydarzyło się w dolinie za strzelnicą ani Weisera, ani wszystkich dni tamtego upalnego lata, kiedy susza pustoszyła pola, cuchnąca zupa zaległa zatokę, biskup i proboszczowie z wiernymi błagali Boga o zmianę pogody, ludzie widywali kometę w kształcie końskiej głowy, Żółtoskrzydły uciekł ze szpitala czubków i ścigany był przez milicję, murarze przerabiali ewangelicką kaplicę na nowe kino naprzeciwko baru „Liliput", a mężczyźni z naszej kamienicy zachwycali się przemówieniami Władysława Gomułki i mówili, że takiego przywódcy robotnicy jeszcze nie mieli i mieć nie będą. Wszystko to, co widziały wtedy moje oczy i czego dotykały moje ręce, wszystko to zawiera się przecież w tej bliźnie, powyżej pięty, długiej na centymetr, szerokiej na pół, bliźnie, której dotykam palcami, kiedy gubię wątek albo zastanawiam się, czy tamto wszystko było prawdziwe, tak jak prawdziwa była nasza brukowana kocimi łbami ulica, sklep Cyrsoha, dymiąca masarnia i koszary, obok których grywaliśmy w piłkę, lub kiedy ogarniają mnie wątpliwości, czy wszystko to nie było snem chłopca o własnym dzieciństwie albo o groźnym nauczycielu przyrody M-skim i nienormalnym, opętanym przez dziwne manie wnuku Abrahama Weisera, krawca. Tak, wtedy właśnie pochylam się nad lewą stopą i palcami prawej dłoni pocieram tę bliznę, i wiem, że Weiser istniał naprawdę, że wybuchy w dolince były prawdziwymi wybuchami i że nic w tej historii nie zostało wymyślone, ani jedno zdanie i ani jeden moment tamtego lata i tamtego śledztwa. I jeszcze raz widzę, jakbym tam był z powrotem, proboszcza Dudaka ze złotą kadzielnicą, czuję zapach palonego bursztynu i słyszę „Wi-taj Je-e-zu,sy-nu-u Ma-ry-i", i widzę jak, Weiser wyłania się nagle z szarej chmury pachnącej wiecznością i miłosierdziem, widzę go, jak patrzy na to wszystko swoimi nieruchomymi oczami, a potem słyszę „Dawid, Dawidek, nie chodzi na religię! – I jego kraciasta koszula unosi się w powietrzu, Elka walczy jak rozwścieczona lwica i tylko my nie potrafimy niczego zrozumieć. A zresztą, o czym można powiedzieć – rozumiem to? O czym w ogóle i o czym w odniesieniu do tej historii? Czy rozumiem na przykład, dlaczego Weiser odsunął mnie od siebie na jakiś czas? Albo, czy rozumiem, w jaki sposób Piotr spoczywając pod ziemią może ze mną rozmawiać? Żadna teoria nie wyjaśni niczego. Jedyne, co mogę zrobić, to opowiadać dalej.
Tak. Jeśli Weiser powodowany sobie znanymi względami pragnął zatrzymać mnie dłuższy czas w domu, w pełni osiągnął swój zamiar. Zakażenia wprawdzie nie dostałem, ale już następnego dnia stopa spuchła jak bania, a w dziurze zebrała się ropa. Matka powlokła mnie do lekarza, który przemył stopę, zalecił okłady i jak najmniej ruchu. Musiałem teraz przez cały dzień skrobać ziemniaki, pilnować gotowania makaronu i słuchać, jak matka żali się na ojca i na wszystkich mężczyzn, bo taką już miałem matkę – dobrą i narzekającą. Skaleczenie nogi było jej zdaniem karą i za nieposłuszeństwo i całe dni wałęsania się poza domem: Na dodatek przez cały dzień włączony był w domu głośnik radiowęzła i przy skrobaniu ziemniaków albo wałkowaniu makaronu, czego nie znosiłem najbardziej, bo to stuprocentowo babskie zajęcie, przy tym wszystkim więc w kuchni rżnęła na przemian ludowa kapela z Opoczna albo z Łowicza, a kiedy ucichła, zaraz rozpoczynały się arie operowe z „Borysa Godunowa" lub „Damy Kameliowej", nudne, długie i ciężkie, przetykane od czasu do czasu fragmentem jakiejś uwertury. Żałowałem, że nie mamy takiego radia jak pan Korotek, które można przełączać na różne zakresy, bo głośnik emitował jeden tylko program, a ebonitową gałką można było co najwyżej ściszyć wrzaskliwe odgłosy ludowej śpiewaczki albo potężny baryton rosyjskiego śpiewaka. Matka nie pozwalała wyłączyć głośnika w ogóle, bo czasami zdarzało się, że nadawano muzykę taneczną albo rzadziej kawałki amerykańskiego jazzu. Wtedy podkręcała ebonitową gałkę do oporu, zabierała z moich rąk wałek do ciasta albo nóż do obierania kartofli i robiła całą robotę za mnie, przytupując, podśpiewując i uśmiechając się jak nigdy. Wiedziałem, że matka bardzo lubi tańczyć, ale odkąd pamiętam, ojciec nie zabierał jej nigdzie ze sobą. Po drugim daniu, kiedy zmęczony przychodził z pracy, zasypiał zwykle nad gazetą, a w niedzielę, po przyjściu z kościoła, kładł się na łóżku i mógł tak drzemać cały dzień, o ile wcześniej któryś z kolegów lub sąsiadów nie wyciągnął go do baru „Liliput". Tak więc nudziłem się okropnie, zwłaszcza, że jedyną książką obok książki kucharskiej była w naszym domu, nie wiedzieć dlaczego, „Lalka" Prusa, którą rzuciłem po pierwszym rozdziale, bez żalu dla dalszej części. Umierałem z ciekawości, co oni teraz będą robić, ale matka nie pozwalała mi sterczeć przy oknie i nie mogłem nawet przywołać Szymka lub Piotra, przechodzących przez podwórko. A oni przez dwa dni nie dawali znaku życia, zupełnie jakby Weiser zakazał im przychodzić do naszego mieszkania. Dopiero na trzeci dzień rano Piotr zastukał do drzwi. Musieliśmy rozmawiać szeptem, bo mieszkanie nasze oprócz pokoju i kuchni nie posiadało dodatkowych pomieszczeń, a matka kursowała akurat pomiędzy jednym a drugim, prasując i gotując równocześnie. – Wczoraj pokazał nam nową sztukę – mówił Piotr bez szczególnego entuzjazmu
– Co takiego? – omal nie wyskoczyłem ze skóry. – Co to było? – Nic takiego, no wiesz, z ogniem. – Z jakim znów ogniem? – Paliliśmy ognisko. – Gdzie? – przerwałem gwałtownie. – Niedaleko cegielni, tam jest taka polana w leszczynowym lasku – rozwodził się Piotr. – Ale co to była za sztuka?
I przypierany pytaniami Piotr opowiedział, że najpierw strzelali z nagana jak zwykle w piwnicy cegielni i było to trudniejsze od parabellum i schmeisera, bo nagan – wywodził Piotr – cholernie zrywa i bije na boki, i znosi jak żadna broń. Później Weiser powiedział im o tym ognisku i przyszli tam w umówione miejsce, wieczorem. Wtedy stwierdził, że pewnie gdy zobaczyliśmy go w piwnicy cegielni, jak tańczył i unosił się w powietrzu, mogliśmy wziąć go za wariata i on się nawet o to nie gniewa, bo sam w takiej sytuacji tak by pomyślał. Ale to nie były żadne wariactwa, bo jak powiedział – ciągnął Piotr – on zamierza zostać artystą cyrkowym. Nie dowierzałem.