Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tymczasem. Tymczasem? Niech będzie – tymczasem drzwi gabinetu, nie wiem już po raz który otworzyły się iż wielkiej, zionącej światłem i tytoniowym dymem paszczy Lewiatana wypchnięto chudą postać Piotra. To, że tam krzyczał, wyprowadziło go z równowagi – przed nami wolałby nie przyznawać się do łez. Zachował jednak przytomność umysłu, bo kiedy mężczyzna w mundurze wywoływał Szymka, Piotr, tak abyśmy zobaczyli, uczynił dłonią gest zapalania zapałki. Znaczyło to, że w czasie przesłuchania zeznał ustaloną wersję – skrawek sukienki Elki spłonąć miał w ognisku, ku zadowoleniu tamtych trzech i pana prokuratora, czekającego na zamknięcie sprawy. Kiwnęliśmy nieznacznie głowami. Tylko gdzie leżał ten nieszczęsny skrawek, gdzie mieliśmy go znaleźć? Na pewno wyciągną mapę i każą pokazywać z dokładnością co do metra. Tak samo – gdzie było to ognisko. Tego nie ustaliliśmy, a żaden z nas niestety nie posiadał skłonności telepatycznych. Mundurowy zatrzasnął za Szymkiem drzwi i w sekretariacie, w którym policzyłem już wszystkie możliwe kombinacje klepek parkietu – wzdłuż, wszerz i po przekątnej, w sekretariacie zapanowała głucha cisza wypełniona miarowym tykaniem zegara. Bałem się zasnąć. Od czasu tamtego snu bałem się, że kiedy zamknę powieki, kiedy nie będę mógł oddalić od siebie złych myśli – tamto może pojawić się znów. Bałem się przez wszystkie następne dni, aż do końca wakacji, a teraz w sekretariacie szkoły bałem się jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedziałem o śnie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zataiłem ów obraz dziwnych bestii wypełzających z morza na jelitkowską plażę, dlaczego nie stanąłem jak Żółtoskrzydły i nie wyjawiłem swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy w blasku jednej lampy palącej się przy stoliku woźnego siedzieliśmy na składanych krzesłach, i gdy Piotr z rezygnacją opuścił głowę, a ja zobaczyłem pręgi na jego dłoniach, teraz dopiero zaczynałem jaśniej rozumieć wypadek, który zdarzył się po moim śnie, kiedy strzelaliśmy ze schmeisera w dolince za strzelnicą. Ale po kolei.

O umówionej porze byliśmy naturalnie w cegielni. Weiser bez słowa wyciągnął z klaseru dwanaście zgniłozielonych Adolfów, przykleił je na ceglanej ścianie, wręczył załadowane parabellum i powiedział: – Na każdego z was po cztery, strzelacie do skutku! – Elka miała liczyć ilość zużytych łusek i uzupełniać magazynek. Pamiętam dokładnie – najlepszy okazał się Piotr, bo na trafienie czterech kanclerzy zużył tylko sześć naboi, drugi był Szymek z ośmioma łuskami, trzeci byłem ja – na czterech Adolfów potrzebowałem aż jedenastu strzałów. Od huku dzwoniło mi w uszach. – Nie najgorzej – powiedział Weiser – a ty – to było do mnie – powinieneś jeszcze poćwiczyć! – I kiedy Weiser oświadczył, że teraz pójdziemy do dolinki, bo nie zawiódł się na nas – tak to właśnie określił, kiedy szliśmy w gęstwinie paproci, pokrzyw i żarnowca, mijając zagajnik i czarne nawet w dzień świerki, zaczekałem, aż on będzie z tyłu, trochę dalej od wszystkich i wyjawiłem mój sen jak największą tajemnicę. Opowiedziałem o bestiach wypełzających z morza i o tym, jak on poskromił je, ratując nieszczęśliwych rybaków. Nie sądzę, abym wówczas chciał mu się przypochlebić, chociaż strzelałem najgorzej, nie, zresztą Weiser tego tak nie przyjął, wysłuchał mnie nie przerywając do końca i powiedział – pamiętam to doskonale: – Dobrze, nie mów o tym nikomu. – Ale nie była to groźba, i po chwili dodał: – Będziesz zmieniał plansze, to bardzo ważna robota. – A ja szedłem dalej uszczęśliwiony, bo przecież było tak, jakby specjalny fawor spłynął na mnie, mimo fatalnego strzelania.

Tak, jeśli dzisiaj piszę, że Weiser był kimś zupełnie innym, mam sporo racji, nie oznacza to jednak wcale, że nie był w tamtym czasie naszym wodzem lub po prostu generałem. Kto inny, jak nie generał wpadłby na pomysł strzelania tuż obok wojskowej strzelnicy, pod samym nosem najprawdziwszych na świecie żołnierzy? Piwnica cegielni była za mała na zabawy z automatem. Ale gdzie można było strzelać tak, aby odgłosy kanonady prędzej czy później nie ściągnęły na nas uwagi okolicznych mieszkańców lub amatorów leśnych malin? Jego pomysł był prosty – jeśli na wojskowej strzelnicy odbywały się ćwiczenia strzeleckie, to my mieliśmy odbywać nasze ćwiczenia w tym samym czasie i w pobliskim miejscu. Zaraz za wysokim wałem strzelnicy rozpoczynała się dolina, gdzie przycupnięty zagajnik, wysokie trawy i gęste partie krzewów dawały szansę w razie koniecznej ucieczki. Zresztą dolina przechodziła dalej w ciągnącą się ze dwa kilometry i porośniętą sosnowym borem rozpadlinę, na której zamknięcie żołnierze potrzebowaliby z pięćdziesięciu ludzi. Wszystko to przewidział i zaplanował szczegółowo Weiser, patrzyliśmy z podziwem, jak każe nam zajmować stanowiska, ładuje automat i czeka, kiedy z tamtej strony nasypu rozlegną się strzały. – Teraz pokażę wam – powiedział przygotowany do naciśnięcia spustu – jak trzeba to robić! – I kiedy tylko usłyszeliśmy łomocące po ścianach lasu dudnienie krótkiej serii z tamtej strony wału, Weiser przyłożył się do automatu i dał ognia taką samą krótką serią, która była jak odbicie tamtej. – Niczego się nie domyśla – powiedział – z tamtej strony brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelać w tym samym momencie.

Na tym polegała sztuka – trzeba było za każdym razem przygotować się do strzału i oczekiwać, aż z drugiej strony wału, na prawdziwej strzelnicy kolejny żołnierz pociągnie za spust. Praktycznie strzelaliśmy więc równocześnie do tej samej darni, jaką obłożony był nasyp po obu stronach. Tylko, że tamci mieli pistolety automatyczne Kałasznikowa, a my niemiecki schmeiser odnaleziony i konserwowany przez Weisera. Najtrudniej było jednak przystosować się do rytmu tamtych. Ich serie, krótkie, złożone najczęściej z trzech sekwencji rzadko kiedy były jednakowo regularne. Tach, ta tach, ta ta tach – taka była najczęściej – jeden, dwa i trzy wystrzały w krótkich odstępach. Ale były też sekwencje inne – na przykład trzy, dwa, dwa, jeden, albo dwa, trzy, dwa, lub jeden, jeden, trzy, a potem niespodzianie jeszcze jeden.

– Strzelają, jakby im brakowało amunicji – powiedział Szymek – zupełnie tego nie rozumiem.

A Weiser znad wyjętego magazynka uśmiechnął się, jak to on, prawie nieznacznie i dorzucił od niechcenia:

– Święta prawda, żołnierz musi tak strzelać, jakby brakowało mu amunicji.

Piotr ciekawy był, dlaczego.

– A ile naboi udźwignąłbyś w polu walki – spytała Elka zarozumiale, jakby sama wiedziała wszystko – sto? dwieście? dziewięćdziesiąt sztuk?

Po tym pytaniu, na które nikt zresztą nie udzielił odpowiedzi, byliśmy przekonani, że Weiser przygotowuje coś wielkiego i poczuliśmy się nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok temu, drugiego grudnia wylądowali w prowincji Oriente i walczyli ze znienawidzonym Batistą, sługusem imperialistów, o czym zajmująco przez całą lekcję przyrody opowiadał M-ski.

– Szkoda – wyszeptał Szymek, kiedy leżeliśmy w dołku pod paprociami, bo z drugiej strony była akurat przerwa – szkoda, że u nas nie ma takiego Batisty!

– Tobie co? – zapytała Elka.

– Nie rozumiesz – wyjaśnił Piotr – dopiero byśmy mu dali Lądujemy z morza na plaży, atakujemy koszary i cały kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z partyzantką i w ogóle!

Elka roześmiała się głośno, tak, że nawet Weiser spojrzał na nią z wyrzutem.

– Ale z was gamonie – mówiła tłumiąc wesołość – ale durnie, jak można robić rewolucję drugi raz?

Ale nie było czasu na wytłumaczenie Elce, jak bardzo się myliła w przedmiocie naszych pragnień, Weiser kazał mi iść na nasyp, a oni przygotowywali się do następnej kolejki strzelania.

Plansze, do których celowaliśmy, to nie był niestety Batistą. Na pakowym papierze czarną farbą namalowany był M-ski z wąsami i podobnie jak poprzednim razem w piwnicy cegielni przypominał, może już trochę mniej – ale zawsze – wielkie portrety, jakie nosiliśmy jeszcze w drugiej klasie na pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzyło się to, czego wtedy nie mogłem rozumieć, a co w sekretariacie szkoły stało się dla mnie w jakiś sposób jasne i nieprzypadkowe. Gdy przyłożyłem płachtę papieru ostatnim kamieniem, po drugiej stronie strzelnicy rozległy się strzały. – Tach ta tach ta ta tach – zadudniło po ścianach lasu. Była to seria jeden, dwa, trzy wystrzały. – Prędzej – krzyknęła do mnie Elka – zejdź stamtąd, już się zaczyna! – I zrozumiałem, że do następnej serii powinienem zniknąć z pola strzału, bo teraz przy automacie był Weiser i czekał niecierpliwie na następną serię z tamtej strony, która powinna nastąpić nie dłużej niż za dziesięć sekund. Miałem więc dziesięć sekund na zejście z wału i przebiegnięcie wąską ścieżką wzdłuż, aż do jego końca, skąd powracało się do ich miejsca skrajem doliny nie narażonym na kule. Biegłem co sił w nogach, ale nie byłem jeszcze w połowie drogi, gdy zza wału znów rozległa się kanonada. Czy Weiser uznał, że jestem już wystarczająco daleko od celu i że on, który był z nas najlepszy – może już strzelać? Tak myślałem w kilkanaście sekund później, gdy poczułem lekkie szczypnięcie poniżej lewej kostki, tuż ponad piętą i sądziłem, że kolec dzikiego ostu albo kamień przebił mi skórę, tak myślałem przez moment, bo chwilę później leżałem już na trawie, a ból nie pozwalał mi wstać i uczynić kroku. Tamci wybiegli z paproci, pozostawiając automat.

– Rykoszet – krzyczał Weiser – rykoszet, nie ruszaj się, nie ruszaj – i zaraz byli koło mnie.

Elka zdjęła mi sandał, a Weiser podniósł nogę i oglądał, co się stało. Rzeczywiście, był to rykoszet, kula uderzyła w stopę, wyrywając kawałek mięsa, ale nie tkwiła w środku.

– Dobrze – powiedział Weiser – kość nie naruszona, trzeba opatrzyć, bo będzie zakażenie!

– Do domu za daleko – zauważyła Elka – a tu nie mamy nawet wody utlenionej!

Patrzyłem, jak cieknąca krew tworzy na suchym piasku ciemne grudki błota; ale nie mogłem zrobić nawet dwóch kroków bez pomocy ramion Szymka i Piotra, którzy wzięli mnie między siebie.

– Do cegielni – zakomenderował Weiser i rzeczywiście wszyscy poczuliśmy się nagle jak na wojnie. Z drugiej strony wału dobiegała dudniąca kanonada, gwizd kuł, które przebijały tarcze i grzęzły w piasku, dochodził aż tutaj, a ja byłem najprawdziwiej ranny i bardzo bolała mnie noga. Prowadził Weiser, potem kuśtykając szła nasza trójka, kolumnę zaś zamykała Elka, spóźniona trochę, bo Weiser kazał jej zabrać zużyte plansze i automat owinięty w stary parciany worek.

29
{"b":"87866","o":1}