I tak sobie siedzimy, nocy czekamy. Nie żebym miał wzrok jak sowa, ale przecież inni też nie będą mieli żadnej przewagi. Drogę znam, pamięć wzrokowa dopisuje. Więc drobnym kroczkiem się przekradnę – byle w stronę domu, z dala od tych terytoriów.
Nie wiedzieć kiedy przysnąłem, widać nerwy nie wytrzymują. Obudziłem się, gdy ciemność za oknem ukryła już sąsiedni dom. Mówiąc wprost, nigdy nie podejrzewałem, jak ciemno może być w mieście. Co by się nie działo, zawsze jest tu jakieś światło. Nawet w razie awarii zasilania w oknach coś się świeci. A teraz ciemność prawie absolutna! Ani płomyka, ani żarówki! Aż strach na to patrzeć.
I dźwięki. W tym Tarkowie są zupełnie inne. Nawet szum wiatru za oknem inaczej się odbiera. Coś gdzieś skrzypi, pewnie drzwi – zapomnieli zamknąć. Szelest wszystkich możliwych śmieci, rozwiewanych na wszystkie strony. Żadnych kroków ani dźwięku silnika – nic.
Jednak pora się ruszyć. Długo tu nie przekantuję, coś trzeba jeść. Jeśli wezmę się za plądrowanie mieszkań, zawsze będzie ryzyko, że trafię na kogoś lepiej zorganizowanego w tym względzie. Znów zaproponują mi dźwiganie kłody i to może okazać się jeszcze nie najgorszym wariantem. Dziękuję, postoję.
Nie wyszedłem przez balkon, po coś w końcu wymyślono drzwi. Zamek prościutki. Przezornie go nie zamknąłem, tylko zaklinowałem falkę karteczką, żeby się nie zatrzasnął przy zamykaniu. Taki sam papierek wsunąłem w szczelinę między zawiasem a samymi drzwiami, by z kolei nie otworzył ich wiatr. Przynajmniej nie od razu – trzeba zostawić sobie miejsce, do którego będzie można sprawnie się zmyć w razie potrzeby.
Na klatce schodowej było jakoś tak upiornie, tutaj świst wiatru odczuwałem zupełnie inaczej niż w mieszkaniu. Ostrożnie uchylam drzwi na dwór, jakiś czas wytężam słuch – na razie nic nie wyczuwam.
* * *
Na dworze powitał mnie chłód i pochwaliłem się w myślach za to, że szczęśliwie zaopatrzyłem się w skórę. Rozglądam się (raczej nasłuchuję) i przebiegam do sąsiedniego domu. Ulica, tym razem szersza niż poprzednia. Wpatruję się w ciemność. Oczy powoli przywykają, zaczynam już rozróżniać kontury budynków i najbliższych drzew. Wybieram odpowiedni moment, szybko przecinam ulicę i skrywam się pod ścianą ośmiopiętrowca. W porządku. Nikt mnie nie zawołał i w ogóle w żaden sposób nie zareagował na moją obecność. No to idziemy…
Świt zastał mnie niezbyt daleko od znajomych okolic. Nie było najmniejszego sensu iść do portu. Naturalnie, do domu też się nie wybierałem – jeszcze mi tylko spotkania z wysłannikami Makara do pełnego szczęścia brakuje! Za to swoją skrytkę odwiedzić trzeba. I biuro w suterenie, tam na pewno nikt się nie włamał. Nierzucająca się w oczy tabliczka SanTechKomplet – Service aż nazbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie ma tam czego szukać. Kolejni producenci papierków. To znaczy, wyraźnie dla każdego, kto tam wcześniej nie bywał. A ja owszem. Nie żeby często, ale zaglądałem od czasu do czasu. Tak, łomu nie mam, za to mam toporek i pewną znajomość zawiłości architektonicznych budynku. Było by więcej rozumu, obszedłbym się poprzednio bez łomu. Ale wiadomo, kiedy ta właściwa myśl wpada nam do głowy. Niestety, nie wtedy, kiedy jest potrzebna, tylko zazwyczaj później.
Wcześniej – później, grunt, że nie musiałem wyważać drzwi. Niech sobie stoją. Z drugiej strony jest inne wyjście. I tam w ogóle nie trzeba niczego rozbijać. Piwnica była tu stosunkowo mało zagracona, światło przenikało przez okienka, więc dość szybko przedarłem się przez wąskie pomieszczenia.
I czego my tu potrzebujemy? O jest – w ścianie widać metalową szafkę. Na pierwszy rzut oka rzecz w tym miejscu zwyczajna i oczywista. I w sumie tak właśnie jest – tkwi w tym murze od niepamiętnych czasów. Jednak, o ile wcześniej, nie wiadomo już przy której władzy, była to zwykła skrzynka telekomunikacyjna, to teraz… No tak, teraz to przestarzała zwykła skrzynka telekomunikacyjna. Kiedyś tak je montowali. Potem przenieśli łącza na zewnątrz, żeby ułatwić dostęp obsłudze, a dokładniej postawili nowe skrzynki, bardziej nowoczesne. A ta po prostu została. A po upływie pewnego czasu jacyś mądrale zaczęli wykorzystywać ją do nielegalnego podłączania się do linii telefonicznych. Przewodów, które tędy szły, nie nie odłączono całkowicie, bo wymagało to jakichś tam robót montażowych… A w budynku mieściło się dużo najrozmaitszych firm, które nocą w większości były nieczynne. I to ich numerów używano do „nieoficjalnego” użytkowania internetu. Mówiąc jaśniej, korzystali z nich hakerzy, przesiadujący w tym właśnie pomieszczeniu, do którego tak bardzo chciałem się dostać. Nawiasem, wtedy tych „przodowników internetu” nazywali zupełnie inaczej.
Czasy się zmieniały, ludzie porośli w piórka, zarobili trochę grosza i stopniowo porzucali stare zajęcie. Stało się trochę niebezpieczne: państwo zaczęło robić jakieś nieprzyjemne aluzje. Ferajna siedząca za ścianą zajęła się bardziej pożyteczną i dochodową działalnością – transakcjami. Jasna sprawa, że nikt tu kasy nie przywoził i nie trzymał. Tu produkowano firmy-krzaki. Hurtowo i z niemałym entuzjazmem. Tarkowski urząd celny był w stanie przełknąć dowolną ilość lewizny.
A szafka z przewodami została. I nikt, nawet zasiedziali pracownicy, nie podejrzewał, że od kolejnej piwnicy oddziela ich tylko blaszany tył starej skrzynki telekomunikacyjnej. Ja wiedziałem, bo sam kiedyś ciągnąłem te przewody, a raczej pomagałem – aż tak wielkim specem to ja nie byłem. Tia… jakich to ja chałtur wtedy nie brałem, nawet jako fizyczny niewykwalifikowany próbowałem dorabiać. A już ile wszelkiego sprzętu ponaprawiałem, polutowałem, to trudno sobie wyobrazić! Że też wcześniej sobie o tym nie przypomniałem!
Przejście przez skrzynkę, jak nietrudno zgadnąć, prowadziło do składziku. Kiedy już się w nim znalazłem dość długo otrzepywałem się z kurzu i rozmaitego śmiecia wypełniającego byłą centralkę. Na przyszłość trzeba się zastanowić, jak ten syf oczyścić.
W biurze panowały ciemności – tu też nie było prądu. W ogóle to dziwne… mam wrażenie, że prąd wyłączają jakoś tak wybiórczo. Nic to, na razie z okien pada wystarczająco dużo światła, żeby jako tako się zorientować.
Do pomieszczenia managerów nie zajrzałem. Po prostu nie widziałem szans na znalezienie tam czegoś ciekawego. Ludzie zmieniali się tu na tyle często, że mało komu udało się udomowić stanowisko pracy. Za to poszperanie w pokojach kierownictwa, gdzie bywałem po starej znajomości, zdecydowanie miało sens.
Stoję w progu gabinetu Witki i się rozglądam, zdezorientowany. Wygląda, jakby popracował tu OMON albo inny OMSN[3], a na koniec wpadł z wizytą urząd podatkowy. I o ile ci pierwsi po prostu szukali dokumentów, to podatkowi, z braku takowych, zwyczajnie wynieśli wszystko, co miało choćby najmniejszą wartość i dało się jakoś upłynnić. Pootwierane szafy, wywalone na podłogę szuflady i rozwarte drzwi sejfu jaskrawo mówiły o tym, że opuszczali biuro nie tyle szybko, ile w niewyobrażalnym popłochu. Hm, przyznam, że spodziewałem się zastać ciut inny obrazek.
Szybko przeszukuję pokój, ale oprócz kilku paczek papierosów i porozrzucanych wszędzie papierów znajduję tylko niezaczętą butelkę wódki. I tyle. No dobrze, przecież Witka sam tu nie siedział, są inne gabinety. I były. I nie bardzo różniły się od tego. Tyle że panował tam mniejszy bajzel.
Odkopałem otwarte pudełka cukierków, napoczęte butelki koniaku i dwie puszki piwa. I takie tam niepoważne drobiazgi. Na wieszaku odkryłem torbę z laptopem. Dość starym, ale na pierwszy rzut oka działającym. Choć, poziom naładowania baterii był kiepściutki. Szlag, to co, wychodzi na to, że się tu na próżno pchałem?
Witia lubił sobie dogadzać i na jako takie zapasy można było bezwzględnie liczyć. A tu porażka! Plunąłem na wszystko i ruszyłem do pokoju managerów, tam pokopię.
Mogłem sobie darować. Wracam do gabinetu szefa i rozwalam się w eleganckim fotelu. Coś tu jednak ocalało. Łyk koniaku, dwa cukierki i ponury nastrój trochę odpuścił.