Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Można zjeść to, co leży na stołach lub w napoczętych słoikach. Nie wolno otwierać konserw, trzeba wynieść je na klatkę schodową i tam składać, sortując według rodzaju. Następnie te rzeczy biorą tragarze, to oddzielna grupa w naszej brygadzie. Odzież: kurtki, spodnie i buty kładzie się oddzielnie. Wszelkiego rodzaju płaszcze i damska odzież – nie brać, nie trzeba. Sprzęt AGD nikogo nie interesuje. Znalezione precjoza natychmiast zgłaszać strażnikowi. Nie wolno brać do ręki żadnej broni, nawet noża kuchennego. Za naruszenie grozi rozstrzelanie na miejscu, nie tylko sprawcy, ale i kolegi z grupy. Za znalezione pieniądze, drogocenności i broń należy się nagroda: dwie puszki dowolnych konserw. Można zjeść na miejscu. Nie dzielić się z nikim nagrodą, bo wszystko zabiorą.

Szczególny artykuł to leki. Bierzemy wszystkie. Alkohol należy traktować ze wyjątkową ostrożnością. I to by było na tyle.

– Pytania są? Idioci są? Nie? To zaczynamy!

Nasz kudłaty brygadzista wysuwa się do przodu.

– Tak! Ty i ty – wskazuje brudnym palcem – do kłody! I wy dwaj.

W tym i ja.

Taranujący mają los nie do pozazdroszczenia. Zrozumiałem to jeszcze rano, przysłuchując się rozmowom. Owszem, nie biegają w górę i w dół, jak tragarze. Nie ryzykują zderzenia z chamstwem strażnika, jak ci, którzy „prują” mieszkania (swoją drogą nazywają ich rozpruwaczami). Lecz na tym plusy się kończą. Nie mówię o tym, że dźwiganie osławionej kłody (metalowa belka o wadze siedemdziesięciu kilogramów z przyspawanymi do niej uchwytami do trzymania i przenoszenia) to jeszcze pikuś. Oprócz tego, po zakończeniu swojej pracy, taranujący pomagają tragarzom. I nikt z nich nie może liczyć na to, że coś przechwyci w plądrowanym mieszkaniu. Za to – kulka.

Tak że najbardziej „chlebowe” (ale i najbardziej ryzykowne stanowisko) to rozpruwacze. Zazwyczaj to ci, którzy dobrze dogadują się z brygadzistą. Ja do ich grona nie należę, więc zostaję przypisany do kłody.

Podchodzę do niej, przymierzam się.

– Hej! – woła strażnik do brygadzisty. – Dlaczego tego zdechlaka przypisałeś do kłody?

– Jeden nam odpadł.

– Co to zdrowszego już żadnego nie znalazłeś? Sama skóra i kości! Cherlak.

– Silny jest.

Strażnik spochmurniał.

– Tyś się aby nie pomylił, pojebańcu?! Komu ty, cwelu, fikasz! Co ja powiedziałem? Wy-mie-nić! Starczy mi wczorajszego, jak temu okularnikowi z tępą gębą kłoda na nogę spadła! Może sam ją ponosisz?! Ja ci to, kurwa, migiem zorganizuję! Biegusiem mi wykonać, ju!

Tak zostałem tragarzem. Robota, w zasadzie, rutynowa. Weź więcej, nieś szybciej i cała filozofia. Tylko, broń Boże, upuścić coś i rozbić! Zwłaszcza butelkę z alkoholem – kara błyskawiczna. Co prawda, nam akurat przysługuje premia. Jeśli kupa szabru sięgnie w ciągu godziny uda starszego strażnika, to wydadzą nam parę konserw (według jego wyboru). Dla wszystkich, czyli na ośmiu. Nie żeby dużo, ale zawsze coś. Taranującym nawet to nie przysługuje.

Ruszyliśmy. W górę biegiem, za to na dół stąpamy ostrożnie, żeby niczego nie uronić. Ani chwili na złapanie oddechu, dopiero za godzinę. W tę i wew tę i znów w tę. Tak się kręcimy.

Przebiegając obok plądrowanego mieszkania, rzucam okiem do środka i widzę na ścianie zdjęcie dziewczyny w lekkiej sukience. Duże, profesjonalne. Dziewczyna jak żywa. Boże, czy to kiedyś naprawdę było? Spacerowaliśmy z takimi pięknościami, trzymając się za ręce. Ninel nagle poczułem zapach jej perfum.

– Szybciej!

No biegnę, biegnę. I znów na górę. Pić się chce, ale wejść do mieszkania nie wolno.

– Przerwa na szluga!

Wiadro stuknęło o asfalt – ktoś ze staży polecił zorganizować nam wodę. Na uboczu jeden z rozpruwaczy pochłania łapczywie zawartość puszki. Jego znalezisko, złoty zegarek, teraz zdobi rękę starszego strażnika.

Nam na razie nic się nie dostało i gdyby nasz główny opiekun nie kazał wydać nam dwóch paczek płatków owsianych, zgrzytalibyśmy z głodu zębami. Ale pofarciło.

– Koniec laby!

I znów góra-dół. Windy nie działają, pewnie wyłączone. W mieszkaniach też nie ma światła, w koniecznych przypadkach straż przyświeca latarkami.

– Fajrant!

Czyżby już? No tak, klatkę schodową wyczyściliśmy do cna. Nie zabierzemy wszystkiego za jednym zamachem. Starszy, obejrzawszy łupy, polecił zostawić kilku ludzi dla ochrony. Zaniesiemy teraz część do bazy, zrzucimy – i z powrotem. Dobrze, że nie trzeba targać kłody, sąsiednia klatka czeka na swoją kolej. Belka ląduje w jednym z mieszkań, a ci, którzy ją tu przynieśli, przekwalifikowują się na tragarzy.

I jeszcze jedna tura. Ledwo ciągnę nogami po ziemi. Ale zamiast zagnać do baraku, wszystkich roboli ustawiają przed bramą. Co oni jeszcze dla nas wymyślili? Mija kilka minut i zza budynków wyłania się procesja. W towarzystwie kilku wspólników godnie kroczy masywny facet.

– Makar… – szepcze mój sąsiad z lewej.

– Kto to?

– Tutejszy szef, wszyscy na niego robimy.

W ślad za bossem idzie, nie kto inny a Paweł. A to dopiero!

– Witam wszystkich! – Makar podnosi rękę.

Strażnicy, stojący obok nas, robią srogie miny i my jak jeden mąż wyrażamy swoją radość.

– Jeśli ktoś pamięta, za wytężoną pracę obiecano wam wolność. Pracę dla dobra wspólnego! Wszak nie ma nic zdrożnego w tym, żeby porzucony przez niedbałych gospodarzy dobytek posłużył ludziom, którzy naprawdę go potrzebują!

Oczywiście wszyscy się zgadzamy. Rozlegają się aprobujące okrzyki.

– Tak! – Przywódca robi teatralną pauzę. – Dziś jeden z was, niebędący w stanie więcej pracować, może udać się do domu. Nie z pustymi rękami! Może zabrać ze sobą dowolną odzież i tyle jedzenia, ile jest w stanie unieść.

Dziwnie się słucha, kiedy bandycki ataman przemawia poprawnym językiem.

Na znak szefa otwiera się brama najbliższego magazynu, a tam w równych kupkach leżą wszelakie ciuchy. Nie jakieś tam damskie kapelutki i kostiumy kąpielowe – nie, tam jest wszystko, co może się przydać normalnemu człowiekowi w podobnej sytuacji. Mocne buty, wytrzymałe spodnie i różnorodne kurtki. Z materiału, skórzane, a nawet z demobilu. Oddzielnie złożono plecaki i torby. Są nawet wózki towarowe.

Podtrzymywany okrzykami wspólników Makara, Paweł nieśmiało wchodzi do pomieszczenia. Grzebie w stercie ubrań. Powoli się ośmiela, zrzuca swoje szmatki i wbija się w dobrą kurtkę skórzaną i piękne buty. Baran! Nawet ja rozumiem, że trzeba brać mocne, a nie piękne, które za kilka miesięcy staną się bezużyteczne. Wymienia spodnie na nowsze. Bandyci pozwalają mu wziąć wózek, z którym znika za rogiem – tam, jak można podejrzewać, trzymana jest żywność. Po jakichś dziesięciu minutach pojawia się z powrotem. Wózek jest tak ciężki, że ledwie toczy się po asfalcie.

– Patrzcie! – Makar pompatycznie wyciąga rękę. – Pracujcie, a wszystkich was czeka to samo!!

Brama otwiera się ze zgrzytem.

– Kleszcz, Wytrzeszcz, zaprowadźcie człowieka! Uważajcie, żeby nikt go nie skrzywdził – nakazuje szef. – Nie chcemy mieć złej opinii!

Paweł nie wierzy własnym uszom! Puszczają go i to z pełnym wózkiem! Przekonywać innych to jedno, ale nagle przekonać się samemu o prawdziwości własnych słów – to zupełnie co innego. Nie każdy elokwentny gaduła to zniesie! Uśmiecha się jakoś tak niepewnie. Macha nam ręką i odwraca się do wyjścia. Kiedy opuszcza ramię, zauważam na prawej kieszeni jego kurtki znaczek – uśmiechniętego misia. Moja koleżanka z pokoju miała taki sam, dlatego go rozpoznałem. Chyba symbol jakiegoś ruchu młodzieżowego… nie pamiętam.

Nawet nas nakarmili i to stosunkowo nie najgorzej. Pewnie, żeby uczcić uroczystą chwilę. A potem… potem świętowanie się skończyło i kiedy wchodziliśmy do baraku ktoś mi solidnie przywalił w potylicę. Ocknąłem się gdzieś dalej od wejścia. Dźwięk kropel… toaleta?

– Oprzytomniał – mówi ktoś.

Próbuję się ruszyć… dupa! Ktoś siedzi mi na nogach i za ręce też mocno trzymają.

– Słuchaj no, mądralo – odzywa się ciemność głosem brygadzisty. – Jutro wyrazisz gorące życzenie, żeby pobiegać z kłodą. Zrozumiano!

6
{"b":"609982","o":1}