– Widocznie w każdej zbiorowości znajduje się miejsce dla rzeźników, prawda? Podobnie… Źle się pan czuje, doktorze? – Pater wpatrywał się w Liblinga.
Twarz dyrektora wyglądała tak, jakby ktoś jednym szarpnięciem zdarł przyklejony do niej uśmiech. Zmarszczki wydłużyły się i zastygły w grymasie, niczym utrwalone w niewidocznej formalinie.
– Przepraszam… – Telefon na biurku Liblinga zaczął wibrować i podskakiwać jak wyrośnięty chrząszcz w kolorze aluminium. Libling chwycił komórkę i przez chwilę wsłuchiwał się w podniesiony męski głos, po czym się rozłączył. – Przepraszam. Mamy dziś wyjątkowo nieprzyjemny dzień, dużo wrażeń. Zatem…
– Zatem co ma wspólnego specjalista od skalpowania, profesor Jan Czekański, z zabitym i oskalpowanym Ryszardem Maziarskim?
– Przyjaźnili się. Grali w szachy do późna w nocy. Codziennie. Maziarski był jedynym przyjacielem Czekańskiego, a to naprawdę niełatwe przy trudnym, oględnie mówiąc, charakterze profesora. Dlatego przypuszczam, że Czekański jako ostatni widział Maziarskiego.
– Dobrze. Dlaczego sprawą tych esemesów powinien zainteresować się ktoś, jak pan to ujął, z sekcji nieletnich i patologii? – Pater znów zmienił temat rozmowy.
Libling siedział przez chwilę zdezorientowany. Osa wzniosła się znów w powietrze i poszybowała ze złowrogim bzyczeniem w stronę białej plamy fartucha. Dyrektor zareagował nerwowo. Chwycił płachtę „Gazety Wyborczej" i uderzył owada. Osa upadła na dywan i zachrzęściła pod obcasem buta Liblinga.
– Wlatuje ich tutaj dużo z powodu tego strajku śmieciarzy – powiedział doktor z wyraźną ulgą, wcierając zewłok osy w wiśniowy dywan. – U nas też śmieci nie ubywa. Cała góra. – Wskazał ręką za okno.
– A wracając do pańskiego pytania o wizytówkę… Czekański dostawał esemesy z pogróżkami. W tych esemesach były błędy ortograficzne i słownictwo młodzieżowe. Sądziliśmy, że autorami są nastolatki. Zadzwoniłem do Komendy Wojewódzkiej i przedstawiłem sprawę pogróżek, a potem swoje przypuszczenia. Przysłali więc kogoś z sekcji do spraw nieletnich.
– Jakiej treści były te esemesy?
– Dobrze nie pamiętam. „Dopadniemy cię. Zaczynaj ostatnie odliczanie", ale głównie było to coś w stylu… – Dyrektor skrzywił się. – „Aż tak dobrze ci, gnoju, w tym wypasionym domu starców? Wypieprzaj stamtąd! Wiem, co zrobiłeś, stary pojebie".
– A co on zrobił? – Pater patrzył, jak wiatr porusza liśćmi drzew.
– Tego nie wiem – Libling pociągnął nosem; wiatr nie tylko poruszał liśćmi, przywiewał również zgniłe, kwaśne wyziewy z gór śmieci.
– Dowiem się od niego samego. – Pater wstał.
– Nie dowie się pan – głos doktora Liblinga załamywał się, jakby zwiastował nadejście łez i łkań.
– Profesora Jana Czekańskiego nie ma w „Edenie". Jego pokój jest pusty. Od rana nikt go tu nie widział. Ten telefon… – Libling wskazywał ręką na aluminiowego chrząszcza. – Dostałem wiadomość, że profesor do tej pory nie wrócił.
– Jeden zajmował się skalpami, drugi został oskalpowany. – Pater ruszył ku drzwiom. – Jeden zginął, drugi zaginął. Bardzo to wszystko ciekawe.
Policjant przystanął i gwałtownie odwrócił się do dyrektora.
– Wie pan co? – powiedział z uśmiechem. – Pański Dom Seniora ma złą nazwę. To nie jest „Eden". Jest nazwa bardziej adekwatna.
– Jaka?
– „Inferno".
W Domu Seniora podawano obiad.
Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 14:25
Dłonie Maziarskiego. Klej. Dlaczego klej? Skąd on się tam wziął? Czy Maziarski sam skleił sobie dłonie, czy uczynił to ktoś inny? Na przykład morderca? W jakim celu? Zakładając, że zrobił to sam denat – czy mogło to się stać przypadkiem? A co, jeśli zrobił to celowo? Dłonie wyglądały tak, jakby były złożone do modlitwy. Sprawdzić, czy na terenie „Edenu" jest ksiądz lub ktoś związany ze stanem duchownym. Modlitwa i „Eden". Może chodzi o to, że zrobił to ktoś stąd? Złożone tak dłonie można potraktować jako strzałkę. Gdyby Maziarski siedział na wózku, wskazywałby coś w górze. Sprawdzić, co znajduje się nad pokojem, w którym znaleziono ciało. Skalp. I… rany symboliczne. Znaleźć specjalistę w tej dziedzinie. Jeszcze jedna sprawa…
– Nadkomisarzu Pater? – na kasecie magnetofonowej słychać czyjś głos. Z kasety dobiega szum, słychać chrzęst kroków na żwirowej drodze, znów szum. Trzask wyłączanego dyktafonu.
Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 14:26
– Nadkomisarzu Pater?
Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, do kogo należy ten głos. Pater wiedział coś jeszcze: zbliżały się kłopoty Na ścieżce przed frontowym wejściem stało dwóch postawnych mężczyzn w idealnie skrojonych, ciemnych garniturach. Wyższego, łysego nadkomisarz widział po raz pierwszy. Lśniąca od potu czaszka i mocno zarysowane kości policzkowe sprawiły, że Paterowi skojarzył się ze środkowym obrońcą reprezentacji Polski Mariuszem Jopem. „Jop" żuł gumę i patrzył, jakby posiadł dar widzenia na wskroś. Wydawało się, że jego wzrok przenika przez nadkomisarza niczym przez powietrze, jakby interesował go jedynie klomb kwiatowy znajdujący się za plecami Patera. Niższego Pater znał. Brunet ze słowiańskim wąsem nazywał się Paprzycki i przemówił raz jeszcze.
– Kogo jak kogo, ale ciebie się tu nie spodziewałem.
– Mogę odwzajemnić ci się tym samym. Mogłeś pozwolić dokończyć mi nagranie.
– A co? Kiepsko z pamięcią? Nie widziałem, by ktoś oprócz ciebie korzystał z dyktafonu. Bawisz się w Miasteczko Twin Peaks? – zachichotał.
Pater postanowił zignorować tę uwagę.
– Wiesz, co tu się stało?
– Nie, Pater, nie będzie żadnej wymiany informacji. Co tu się stało? – Paprzycki wskazał głową na budynek. – Zrobił się straszny bałagan. Jest zaszlachtowany człowiek. I to niedobrze. I jesteś ty. To też niedobrze. To nawet gorzej, nie? – Popatrzył na swojego partnera, wciąż badającego spojrzeniem klomb kwiatowy. – Że jest trup, już nic nie poradzę. Ale w drugim przypadku, czyli twojej obecności, mam rozwiązanie. Będziemy przejmować tę sprawę. Oczywiście wtedy, gdy wykonacie to, co potraficie, czyli wypełnicie papiery. Już teraz czuj się z tego śledztwa definitywnie zwolniony.
– Od kiedy ABW interesuje się morderstwami w domu starców? Powiedz mi po starej znajomości, co tu się, do cholery, dzieje?
– O, widzę, że pan Siła Spokoju zaraz wybuchnie.
– Paprzycki uśmiechnął się szeroko. – Patrz uważnie zwrócił się znów do „Jopa" – to historyczna chwila. – Uśmiech zgasł nagle, brunet podszedł bliżej i stanął jak bokser mierzący wzrokiem przeciwnika.
– Na twoim miejscu nie powoływałbym się na starą znajomość. Zbieraj się stąd, bo za chwilę powiadomię twoich przełożonych, że utrudniałeś prowadzenie śledztwa.
Pater pochylił się do przodu, tak że dwa ciała prawie się zetknęły.
– Mam wrażenie, że strasznie pocicie się w tych garniturach.
Stojąc już przy samochodzie, nadkomisarz krzyknął:
– Nie dziwię się już, że twoi ludzie tak cię nazywają!
Paprzycki drgnął, jakby użądliła go jedna z krążących os.
– Hej, Pater, zaczekaj! Lewar – odwrócił się do swojego towarzysza – jak nazywają mnie moi ludzie?
– No właśnie, jak oni go nazywają, panie nadkomisarzu? – zapytał czekający w samochodzie Wieloch.
Pater nie odpowiedział. Jego myśli pochłonięte były czymś innym. W tylnym lusterku zobaczył, że mężczyzna zwany Lewarem wpatruje się w odjeżdżający samochód. Tym razem patrzył tak, jakby chciał dobrze zapamiętać kierowcę.
Gdańsk, 18.06.2006, 21:55
Dwupokojowe mieszkanie przypominało saunę. Nagrzana wielka płyta bezlitośnie trzymała gorąco. Nie pomagała zimna kąpiel ani dobrze schłodzone piwo. Pater przez otwarte okna czul zapachy sąsiedzkich kolacji. W telewizorze znany trener rysował strzałki i krzyżyki, analizując sytuacje z pierwszej połowy meczu. Zupełnie jak ja – pomyślał Pater. Na niskim stoliku leżała kartka z dwoma rysunkami. Jeden z nich przedstawiał trójkąt. Jego wierzchołki opisane były trzema słowami: „Maziarski", „Czekański", „Skalpowanie". Na drugim widniała figura zbliżona do rombu.