Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Boj ze Szkockiej jest bardzo szybki. – Popielski uśmiechnął się, zanim Zubik otworzył usta. – Szybko dotarł do pana naczelnika. Zasłużył chłopak na swoją złotówkę.

– Ja też zasłużyłem na uznanie – syknął naczelnik, co nie wróżyło niczego dobrego, gdyż ten apoplektyk zwykle wypełniał swym ogromnym krzykiem cały Urząd Śledczy. – Znam rozkład tych kamienic tak dobrze, jakbym je sam budował.

– Nigdy nie pobrudziłem się odchodami gołębi. – Popielski patrzył z troską na spodnie. – Nie wie pan naczelnik, czym można by to wyczyścić? To garnitur od Jabłkowskich!

– Co wy mi tu pierdolicie, Popielski?! – Zubik wrócił do znanej swemu podwładnemu roli choleryka. – Wiesz pan, co ja teraz zrobię z pańskim podaniem o emeryturę? Oto, co ja z nim robię. – I tu podinspektor chwycił arkusz papieru tak, jakby miał go zaraz podrzeć.

– No, podrzyj pan! – Popielski nigdy tak zuchwale nie zwracał się do swojego szefa. – No, drzyj pan, do jasnej cholery, a ja napiszę następne podanie! Ja będę pisał, a pan będzie darł. I to będzie trwało całymi dniami… A tymczasem Żydzi…

– Człowieku – Zubik zbliżył się do Popielskiego i prychał mu prosto w twarz. – Myślisz, że nie dam sobie rady bez ciebie? Myślisz, że potrzebny mi dandys pod sześćdziesiątkę w ciemnych binoklach, który pracuje, kiedy ma na to ochotę? Myślisz, że nie wiem o twoich kolejowych eskapadach z najgorszymi dziwkami? Myślisz, że przejmuję się twoją dymisją? Mogę ją podrzeć lub poprzeć, jak zechcę, wedle mej woli – tak lub siak – rozumiesz? Jest mi ona obojętna!

– No to proszę ją poprzeć. – Popielski, nie odwracając się, wskazał kciukiem na okno do ustępu. – A potem niech pan to im ogłosi! Powiedz im pan, że Łyssy odchodzi i że zgadzasz się pan na to!

Dziennikarze dobijali się do drzwi toalety. Słychać było jakieś nikłe protesty obsługi lokalu i rozwścieczone okrzyki szturmujących. Popielskiemu zrobiło się zimno. Znów usłyszał nienawistny głos batiara i swoje przezwisko.

– Czego ode mnie chcesz? Co mogę zrobić, abyś został? – Zubik zdjął kapelusz i wachlował się nim. Wydawało się, że białka jego oczu stają się coraz czerwieńsze.

– Muszę z kimś porozmawiać, tego właśnie chcę. – Popielski nachylił się z odrazą do zarośniętego rudawym włosem ucha swego szefa i szeptał mu coś przez pół minuty.

Zubik zamknął oczy. Ktoś kopnął w drzwi tak mocno, że omal nie urwał haczyka. Zubik otworzył oczy.

– Zgadzam się – powiedział powoli. – Porozmawiaj pan z nim. I tak, jak pan chce, dam panu zgodę na piśmie.

– A jeszcze gwoli ścisłości, panie naczelniku – mam lat pięćdziesiąt trzy, a dziewczynki, z którymi jeżdżę do Krakowa, są najlepszego sortu. No dobrze… Ale co my tu jeszcze robimy? Idziemy stąd!

– Niby dokąd? – zapytał Zubik, pocierając palcami powieki.

– Tu chce pan odbyć konferencję prasową? Na podwórku za kiblem?

Wyszli przez bramę na ulicę Łozińskiego. Zerwał się wtedy lekki przeciąg, który dmuchnął kawałkami podartego arkusza kancelaryjnego z podaniem o dymisję. Po chwili walały się one w gołębim gównie.

***

Zegar na ratuszu uderzył jedenasty raz, kiedy Popielski wyszedł z restauracji Atlas. Szedł wolnym krokiem w kierunku fontanny Diany. Była przepiękna majowa noc. Wokół fontanny kłębili się młodzi ludzie, którzy przekrzykiwali się i przeklinali srogo. Jeden z nich wszedł na postument i ściskał za pierś rzymską boginię. Z buńczucznych min młodzieńców i z ich nie najlepiej dopasowanych ubrań Popielski wywnioskował, iż są to maturzyści, którzy pierwszy raz w swym dorosłym życiu nadużyli alkoholu. Przypomniał sobie swoją własną maturę w gimnazjum klasycznym w Stanisławowie – tekst Liwiusza o Horacjuszu Koklesie, fragment dialogu Ijon Platona, uduchowioną minę księdza, który był jednocześnie nauczycielem matematyki i twierdził, że Bóg jest kulą, a każdy byt – punktem kuli, oraz wściekły wzrok nauczyciela znienawidzonej biologii, który domagał się jakichś subtelnych rozróżnień pomiędzy cytoplazmatycznymi a niecytoplazmatycznymi częściami komórki. Pamiętał też pomaturalny alkohol oraz zdobycie męskich szlifów w żydowskim burdelu. To ostatnie wspomnienie nie było zresztą bezsprzecznie miłe, ponieważ owe szlify zdobył nie od razu, lecz po dwóch wstydliwych falstartach. Jednak dama, która mu towarzyszyła tego wieczoru, była bardzo wyrozumiała dla jego nieudanych i bezradnych prób, przeprowadziła go na męski brzeg łagodnie i rozkosznie, wpisując się w jego pamięć tak mocno, iż odtąd miał stałą słabość do kobiet o żydowskim typie urody.

Popielski potrząsnął głową i odrzucił stanisławowskie wspomnienia, które mocno kontrastowały z jego obecnym, ponurym stanem ducha. Coraz bardziej się obawiał, iż staje się komicznym satyrem, nieuleczalnym, tępym sybarytą. To uczucie zawsze go dopadało, gdy przeżywał jakąś pełnię rozkoszy, gdy budził się w łóżkach coraz to innych ladacznic, gdy nie mógł odtworzyć w pamięci wydarzeń poprzedniego wieczoru, gdy gardło charczało dziesiątkami wypalonych papierosów. Wtedy widział coraz bardziej zatroskane oczy swej kuzynki Leokadii i dziewiętnastoletniej córki Rity. Jedno jej spojrzenie było jak palący wstyd, jak wycie wyrzutów sumienia w bezsenną noc. Pod wpływem tego spojrzenia Popielski z sybaryty zamieniał się w ascetę. Pościł, resztki alkoholu wylewał do zlewu, a domy rozpusty omijał szerokim łukiem. Teraz właśnie ten czas się zbliżał. Sinusoida hedonizmu zmierzała w stronę minimum, ale go jeszcze nie osiągnęła. Do tego potrzebny był mu jeden impuls. Choćby spojrzenie Rity. Nie widział jej jednak od dwóch tygodni i wcale nie był pewien, czy córka w ogóle chce go widzieć. Pomyślał ze wstrętem o sutej kolacji w Atlasie, zaprawionej kilku stopkami wódki, o szerokich biodrach niejakiej panny Władzi, z którą się wcześniej znalazł w hotelowym pied-a-terre, o swej wątrobie, która ciążyła mu jak kamień, i o brzuchu, który go wciąż bolał po skoku w głąb dziedzińca za kiblem Szkockiej. Tak, Popielski potrzebował zachęty do ascezy.

Poczuł lekkie dotknięcie. Przed nim stała młoda, chyba jeszcze nastoletnia dziewczyna i położywszy ręce na biodrach, uśmiechnęła się szeroko. Popielski momentalnie poczuł, że gniew na sybarytyzm wypełnia mu usta jak gorzka treść żołądkowa. Najchętniej by womitował – tu, teraz, pod ratuszem.

– Cium, serduszku. – Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Na Ormiańskij pud Czterema Porami Roku jest auto i szwytko zabierzy szanuwnegu paniagi…

Zanim zdążył zareagować, dziewczyna uciekła. Nawet nie próbował jej gonić ze swym ciężkim brzuchem, w którym coś naderwał podczas skoku na dziedziniec Szkockiej.

Rzeczywiście, na Ormiańskiej, pod kamienicą Cztery Pory Roku, stała nowa lancia. Popielski otworzył drzwi i bez słowa powitania wsiadł do auta. Był pewien, że szofer nie otrzymał ani jednej lekcji savoir-vivre'u i że jego „dobry wieczór” pozostanie bez odpowiedzi. Wolał zatem nic nie mówić.

Minęli cerkiew Uspieńską, Arsenał i namiestnikostwo Galicji, a potem skręcili w Łyczakowską. Popielski znalazł się w znajomym otoczeniu, wśród dwu- lub trzypiętrowych kamienic. Na ich podwórkach nie raz i nie dwa przebywał późną nocą i słyszał tam często syczenie swojego przezwiska, gdy wystawieni na czujki chłopcy ostrzegali podwórkowych mocodawców ukrytych w norach i melinach. Za Cmentarzem Łyczakowskim szofer przyśpieszył i po chwili opuścili Lwów. Z lewej strony stała gęsta ściana lasu. Po kwadransie się rozrzedziła i znaleźli się w Winnikach. Lancia skręciła w lewo i zatrzymała się przed starym, dużym, drewnianym domem, za którym wznosiła się gęstwina sosen.

Mosze Kiczałes siedział na dwuosobowej huśtawce, wiszącej na werandzie, i palił cygaro. Stojące na stole resztki kawioru, śledzie i słodycze świadczyły, że wytworne cygaro było uwieńczeniem równie wytwornej kolacji. Do Kiczałesa przytulała się czule młoda blondynka – tak piękna, że Popielski natychmiast zapomniał o postanowieniu ascezy. Przed chłodem majowej nocy dziewczynę chronił pled z tygrysiej skóry. Jej towarzyszowi było najwidoczniej ciepło, bo nie miał na sobie marynarki, a szeroko rozrzucone nogi, przekrzywiony kapelusz, rozchełstany krawat i rozpięta koszula upodabniały go do batiara odpoczywającego po pijackiej nocy. Szeroka, połyskliwa szrama, biegnąca przez policzek, mogła pochodzić od ciosu nożem podczas pijackiej burdy. Te podobieństwa były jednak pozorne. Król lwowskiego podziemia prawie nigdy nie pił alkoholu, a blizna była pamiątką po bójce w rosyjskim więzieniu.

6
{"b":"269462","o":1}