Szałachowski patrzył na rozmówcę bez wyrazu.
– Grasz na zwłokę? – odezwał się po chwili. – Myślisz, że dam się nabrać?
– Zobacz tylko. – Popielski wyjął ze swojego odświętnego ubrania akt notarialny wynajęcia mieszkania na ulicy Ponińskiego. – To jest zmieniony testament twojego ojca.
– Ja muszę zginąć w męczarniach – natychmiast odpowiedział Szałachowski. – Za to, co zrobiłem tym dzieciom. Ale nie miałem wyboru. Albo jakiś bękart zginie, albo mój syn zostanie żebrakiem… Taki był mój wybór. Zrobiłbyś to dla własnego dziecka? Zabiłbyś dla własnego dziecka?
– Tak – odparł Popielski.
– A zabiłbyś dla wnuka?
– Tak.
– To dobrze. – Szałachowski uśmiechnął się pod wąsem. – No to mnie zabijesz. Miałem być rozszarpany przez Żydów, to nie, to ty musiałeś zamknąć jakiegoś wariata… Miałeś mnie zabić w fabryce, to nie, to musiała cię napaść padaczka… A teraz nic nam nie przeszkodzi…
– Pomyśl o nowym testamencie…
– Boisz się, co? – Roześmiał się. – Boisz się, że niczego nie mam w ustach. Boisz się, że mnie zabijesz i niczego się nie dowiesz, a żywego to możesz mnie zmusić do mówienia… Nie masz wyboru. Już jesteś moim mordercą. Za chwilę tu będzie policja. Wezwał ją mój syn. Ja będę leżał w dole na bronach… Sam mogę tam skoczyć… A ty będziesz tu stał na wieży. Wszyscy będą wiedzieć, adwokat starego też, że zabił Popielski, bo porwałem mu wnuczka… A ja zginąłem w męczarniach, nabity na brony… Możesz mnie zabić, a możesz tylko patrzeć, jak skaczę w dół… Wybieraj! Myśl nad tym, ale tylko do pierwszego sygnału wozów policyjnych… Wtedy skoczę…
– Przecież twój syn nie dostanie forsy dziadka, jeśli skoczysz – komisarz starał się panować nad głosem – bo nie dostanie ani grosza w razie twojego samobójstwa…
– Ale ty tu będziesz, kiedy przyjedzie policja… Wszyscy będą wiedzieli, że ty mnie zabiłeś!
– A te brony? – Popielski wskazał na dno basenu. – Ja je niby tu przyniosłem?
– Właśnie. Ty je wypożyczyłeś. Tak zeznają ludzie z wypożyczalni. – Szałachowski wybuchnął śmiechem.
Popielski prawie położył się na barierce. Wydawało mu się, że wszystko wokół rozświetlają raz za razem białe błyski magnezji, że cały świat wokół porusza się w tempie równomiernych trzaśnięć jakiejś wyimaginowanej lampy błyskowej, a wieża nad wybronowanym basenem jest jedynym nieruchomym punktem we wszechświecie. Odepchnął się od barierki i zatoczył się na wieży, niebezpiecznie zbliżając się do jej krawędzi. Brony kręciły się pod nim jak zębate koła. Poczuł, że traci przytomność. Opadł na czworaki, aby ocalić swe życie. Klęknął przed Szałachowskim i wybił przed nim pokłon, tłukąc czołem w betonową powierzchnię wieży. Zbrodniarz zastygł w bezgranicznym zdziwieniu. Wtedy Popielski go zaatakował.
Wciąż na czworakach, rzucił się na niego jak zwierzę. Chwycił go za nogi na wysokości kolan i pociągnął ku sobie. Szałachowski runął na wznak, uderzając potylicą o beton. Choć uderzenie było mocne, to zbrodniarz nie stracił przytomności i w pełni panował nad swoimi ruchami. Kiedy Popielski chciał go przycisnąć swoim dziewięćdziesięciokilogramowym ciężarem, Szałachowski przewrócił się na bok i chwycił się mocno krawędzi wieży. Leżał teraz na brzuchu, a jego dłonie przywarły do betonu. Jego jedna ręka i jedna noga wisiały już nad basenem. Wystarczyłby tylko jeden ruch, jeden obrót ciała, by runąć bezwładnie w dół. Popielski wstał, oparł się znów o barierkę i zamarł w bezruchu.
– Pokaż mi tę kapsułkę – wycharczał. – Pokaż, że ją masz, to cię zabiję, obłąkany bydlaku.
Szałachowski odchylił głowę w stronę Popielskiego i rozwarł usta Język wsadził pomiędzy dziąsło i policzek. Między spróchniałymi pieńkami zębów tkwiła szklana fiolka. Wtedy komisarz kopnął go w twarz, trafiając szpicem buta wprost w usta. Głowa Szałachowskiego odchyliła się gwałtownie, a z otwartych ust wystrzelił połamany ząb. Cios obrócił go na plecy, a te już nie znalazły żadnego oparcia. Runął w dół i w czasie swego lotu machnął ręką do Popielskiego. Ten spojrzał w dół i widział, jak ciało Szałachowskiego, rozpięte na bronach, porusza się w szybkich skurczach, a z jednego ucha wypływa krew w regularnych fluktuacjach.
Odetchnął ciężko i szybko zbiegł po schodach wieży i po basenowej drabince. Szałachowski już nie żył. Popielski wyjął z kieszeni scyzoryk i włożył ostrze w usta leżącego. Splunąwszy z obrzydzenia, sięgnął palcami do zaślinionej jamy i wyjął z niej szklaną fiolkę. Zdjął okulary i spojrzał pod światło. Był tam jakiś papierek. Zgniótł obcasem fiolkę i wyjął papierek. Był zupełnie pusty.
***
Popielski znał dobrze gorzkie uczucie utraty nadziei. Po raz pierwszy je poczuł jako dziesięcioletni chłopiec, kiedy patrzył w oczy swoich krewnych i prosił, aby powtórzyli mu wiadomość o śmierci rodziców, zabitych przez bandytów okradających pociągi na Ukrainie. Ciotka powtarzała mu słowo po słowie, a on nadaremno szukał w jej oczach iskierek wesołości. Z każdą głoską wychodzącą z jej ust, wypływała z niego nadzieja, że informacja o śmierci rodziców jest kiepskim żartem.
Tracił też nadzieję, kiedy siedział przy śmiertelnym łożu swojej żony, która urodziła Ritę w potokach krwi, a one nie chciały się zatrzymać, nie chciały zakrzepnąć i wciąż wypływały z jej ciała. Nadzieja ulatywała wraz z każdą kroplą poszerzającą krwawą plamę na jej nocnej koszuli.
Tracił nadzieję, gdy Rita dwa lata temu nie wróciła do domu z wiosennych wagarów. Wtedy, brudny i nieogolony, siedział całymi dniami w knajpach, a nadzieja znikała z każdym kieliszkiem, z każdą torsją, z każdym ukąszeniem pluskwy na tapicerowanych krzesłach, na których zasypiał, oparłszy czoło o zalany wódką blat.
Stracił ją i teraz, kiedy umarł Szałachowski, nie zdradziwszy, gdzie jest Jerzyk.
Nie dbając o swoje spodnie, Popielski siedział na dnie basenu oparty plecami o betonową ścianę i patrzył na martwego Heroda, na resztki strzaskanej fiolki, na pobrudzony krwią akt notarialny. Usłyszał kroki zbliżające się do krawędzi basenu. To pewnie policja, pomyślał, przywołana przez Andrzeja Szałachowskiego.
I wtedy poczuł powiew, który się wdarł do basenu i poruszył jedną ze stron urzędowego dokumentu. To był zwykły wiatr, lecz komisarz uznał go natychmiast za tchnienie nadziei. Andrzej, może Andrzej, pomyślał, może on też wie, gdzie jest Jerzyk. Kroki zatrzymały się na brzegu. Popielski spojrzał w górę i po dnie basenu rozszedł się orzeźwiający chłód. Na krawędzi rzeczywiście stał Andrzej Szałachowski, personifikacja nadziei.
Chłopiec patrzył na ojca ukrzyżowanego na bronach i cicho płakał. Usiadł na krawędzi basenu, po czym zsunął się do środka, nie zwracając najmniejszej uwagi na Popielskiego. Ukląkł przy ciele ojca i ujął go za skronie.
Popielski spokojnie go obserwował. Czuł już spokojną pewność, że niedługo weźmie Jerzyka na ręce i zaniesie go do domu. To uczucie wytłumiało nawet głuchy niepokój o rączki wnuka. Blefował o tych złamaniach, myślał o Szałachowskim, widząc, jak jego syn dotyka czołem dna basenu. Chciał mnie tylko rozsierdzić, abym go zabił. A co właściwie ze mną będzie, zaniepokoił się, jeśli ten gówniarz nie dostanie ani grosza, jeśli śmierć jego ojca zostanie uznana za samobójstwo? Będzie mu zależało na tym, aby mnie o nią oskarżyć. On jeden mnie widział. Zezna, że ja zabiłem. Co ze mną będzie?
Myśli te jednak nie miały w sobie nawet cienia desperacji. Popielski wiedział, że za chwilę rozmówi się z synem zbrodniarza, dowie się, co ten widział i co zezna. A potem, uśmiechnął się w duchu, a potem usłyszę od niego adres, gdzie znajdę mojego wnuka.
Popielski wstał i zbliżył się do „synusia”. Ten szlochał, klęczał i bił głową o dno basenu tak gwałtownie, aż spadł z niej kraciasty kaszkiet. Z poszarpanych, przykrótkich spodni wystawały chude nogi. Komisarz zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu tak mocno, jakby chciał je zmiażdżyć. Wtedy poczuł, iż przez plecy Andrzeja przeszedł gwałtowny dreszcz.