Komisarz wszedł na drugie piętro i zastukał do drzwi mieszkania, które jeszcze przez tydzień miało służyć jego córce. Rita otworzyła natychmiast, jakby czekała na ojca. Jej twarz pachniała różanym kremem, a gęste czarne włosy rozsypane były po aksamitnym kołnierzu watowanego szlafroka. Najwyraźniej szykowała się do snu.
– Niech tatuś wejdzie. – Cmoknęła go w policzek. – Napije się tatuś herbaty albo kawy?
– Nie rób sobie kłopotu, kochanie. – Ojciec powiesił w przedpokoju płaszcz i kapelusz, po czym wszedł do salonu. – Bez służącej masz i tak dużo do roboty. Ale to już niedługo…
Usiadł wygodnie w fotelu i zapalił papierosa. Nie częstował Rity, mimo iż wiedział, że pali. Jej widok z papierosem byłby dla niego nie do zniesienia. Wydawało mu się, że Rita to rozumie, ponieważ nigdy przy nim nie oddawała się nikotynowemu nałogowi.
– Poczęstuje mnie tatuś? – Jego przypuszczenia tym razem okazały się błędne.
Rita wyciągnęła dłoń w stronę papierośnicy. Pokręcił przecząco głową. Nie poznawał swojej córki. Pochylił się ku niej i pociągnął nosem. Nie wyczuł alkoholu. W salonie panował nieład. Na stole stały dwie filiżanki – jedna z czarnymi zaciekami po kawie, druga – oblepiona zaschniętymi liśćmi herbaty. W tej ostatniej tkwił niedopałek. Rita nigdy nie zalewała wrzątkiem herbaty w filiżance, a ta nigdy nie służyła jej jako popielniczka. Skąd ta niechlujna odmiana? Na podłodze walały się rozłożone numery „Pani Modnej”. Beżowy dywan szpeciła brunatna plama.
Kiedy Rita była dzieckiem, składała swoje ubrania w kostkę i układała je w szafie – jedna sztuka na drugiej w porządku kolorów. Kiedy były tego samego koloru, kryterium stawały się jego odcienie. Teraz, jako młoda kobieta, siedziała w bałaganie, wśród papierów i niedopałków. Popielski nie poznawał córki.
– Co się z tobą dzieje, kochanie? – Ujął ją łagodnie za ręce. – Skąd ten bałagan? Wciąż nie daje ci spokoju to, co niedawno przeżyłaś?
– Używa tatko wciąż wody libańskiej? – Rita uśmiechnęła się, nieoczekiwanie tuląc się do ojca, chyba pierwszy raz od dwóch lat. – Bardzo trwały zapach. Golił się tatuś pewnie w południe, a ona cały czas pachnie.
– Tak, wciąż kupuję wodę cedrową Pod Czarnym Psem. – Objął ją za szczupłe ramiona.
Zapadło milczenie. Siedzieli przytuleni do siebie w ciepłym, rozproszonym poblasku. Lampa stojąca w kącie rozszczepiała światło swymi kolorowymi szkiełkami. Z nowoczesnego radia Ericsson dochodziły cicho jakieś wesołe przekomarzania. Popielski o nic nie pytał Rity. Wiedział, że albo sama podzieli się z nim kłopotami, albo nie zrobi tego wcale. Jej uwaga o wodzie kolońskiej mogła być dowodem szczerej miłości, a mogła być zasłoną dymną, skrywającą jakieś zakłopotanie. Rita zawsze była skryta, dumna i nieustępliwa. Poczuł, że drży. Płakała. Nie patrzył na nią. Nie chciał, aby pod wpływem jakiegoś nieporadnego gestu pocieszenia prysł ten chwilowy smutek, który może się zamienić w skłonność do zwierzeń. Pamiętał swoje wściekłe dyskusje z nastoletnią córką, po których czuła się ona upokorzona swoją słabością i po krótkim płaczu stawała się jeszcze bardziej uparta i zacięta. Ale teraz nie była już zajadłą w swym gniewie pannicą. Była młodą kobietą i matką, którą trapiły jakieś niepokoje. Popielski czekał.
W sypialni rozległ się wrzask dziecka. Na początku był podobny do zdartego, zardzewiałego okrzyku pawia, ale później stał się wysokim, monotonnym piskiem.
– Nie wytrzymam z tym bachorem! – krzyknęła Rita tak głośno jak jej synek i wcisnęła długie, wypielęgnowane paznokcie w gęste włosy. – Ja kiedyś z nim nie wytrzymam! Przed godziną położyłam go spać! I tak co wieczór, co wieczór!
– Uspokój się. – Popielski wstał i dotknął głowy córki. – Daj mi pogadać z moim wnukiem. Gdzie on jest?! – krzyknął, zmieniając głos. – Gdzie jest ten rozbójnik jeden!? O, ja mu zaraz dam!
W sypialni zapadła cisza. Po minucie rozległ się radosny bulgot dziecka. Popielski wtargnął gwałtownie do pomieszczenia, zrobił groźną minę, a jego krzaczaste brwi nastroszyły się srogo. Jerzyk aż przysiadał z radości, odchylając do tyłu główkę ozdobioną kilkoma pasmami wilgotnych włosów. Dziadek, zrzuciwszy marynarkę i kamizelkę, porwał wnuka na ręce i przewrócił się na plecy, padając jak długi na łoże Rity. Jerzyk otworzył usta i pokazał w uśmiechu swoje dwa ostre zęby.
Wtedy do pokoju weszła jego matka.
– Telefon do tatusia – powiedziała cicho i usiadła na łóżku obok ojca i syna.
Popielski wstał, wziął Jerzyka na ręce i tańczył z nim, śpiewając Tango łyczakowskie i kierując się do przedpokoju. Nie wyglądał teraz na kiepskiego tancerza. Powalcował do telefonu i podniósł odłożoną przez Ritę słuchawkę. To pewnie Leokadia, pomyślał, zapyta, kiedy będę na kolacji.
To nie była jednak kuzynka Popielskiego.
Komisarz po pięciu minutach wrócił do sypialni i wstawił Jerzyka z powrotem do łóżeczka. Mały zaczął już się nudzić na rękach dziadka i bardzo mu się spodobała ta odmiana. Zaczął uderzać w grzechotki umocowane na żyłce nad łóżkiem.
– On teraz już nie zaśnie – powiedziała ponuro Rita. – Tak go tatuś rozbawił.
– Od jutra mój wnuk – Popielski zaczął się ubierać – może całą swoją energię wydatkować na dziecińcach i w parkach.
– Naprawdę? – Rita uśmiechnęła się z radością. – Naprawdę?
– Za kwadrans to miasto będzie wolne od potwora.
Komisarz ucałował wnuka i córkę, po czym wyszedł z sypialni.
***
Popielski wsiadł do samochodu i ruszył ostro. Jechał w stronę ulicy Kazimierzowskiej. Już dzisiaj nie opóźniał finału swego dochodzenia, nie porównywał cielesnych rozkoszy w salonce ze szczęśliwym końcem sprawy, do którego się zbliżał, nie napawał się swoją władzą nad zbrodniarzem. Jechał szybko, ostro i niebezpiecznie.
Obok pomnika Smolki nieomal zderzył się, z własnej zresztą winy, z motocyklem. W jednej chwili skręcił gwałtownie kierownicą i – ominąwszy motor – wpadł w krótką uliczkę Kołłątaja, prowadzącą do więzienia u Brygidek. Spojrzał w lusterko i widział motocyklistę, który stracił tak niebezpiecznie równowagę, że koła motocyklowego wózka bocznego straciły kontakt z brukiem. Nie myślał jednak wcale o motocykliście ani o ewentualnym pasażerze wózka. W uszach wciąż mu brzęczała rozmowa z Mordziastym.
Kieszonkowiec w ciągu zaledwie dwóch kwadransów zdobył potrzebną Popielskiemu informację. Okazało się, że jeden ze smytraczy dostał w szynku dorożkarzy za operą zlecenie na kradzież dowodu. Zleceniodawcą był dziwnie zachowujący się człowiek. Miał melonik nasunięty na oczy, a szalik zakrywał mu połowę twarzy. Najdziwniejsze było jednak to, że kazał odnieść sobie skradziony dowód pod domowy adres. Brzmiał on „Bernsteina 5, suteryna”. Po ukradzeniu dowodu jakiemuś pijakowi na ulicy Kleparowskiej doliniarz ów poprosił Mordziastego o to, aby wraz z kilkoma innymi był mu obstawą przy dostarczaniu zleceniodawcy „fantu”. Wbrew obawom ochrona była niepotrzebna i wszystko przebiegło w najlepszym porządku. Pod czujnym okiem ukrytych kolegów kieszonkowiec dostarczył zamówiony dowód, odebrał zapłatę i bezpiecznie opuścił kamienicę.
Popielskiemu nie dawało spokoju jedno istotne spostrzeżenie Mordziastego. Kieszonkowiec ów, należąc wtedy do obstawy, stał przy oknie suterenowego mieszkania zleceniodawcy. Spojrzał przez nie i dostrzegł nastoletniego chłopca. Mordziasty nazwał go „mentekaptusem”. Kiedy Popielski usiłował dowiedzieć się czegoś bliższego na temat zachowania chłopca, Mordziasty odpowiedział: „To koniec naszej umowy, pulicaju”, i odłożył słuchawkę.
Dochodziło wpół do jedenastej, kiedy Popielski zaparkował pod komisariatem na ulicy Kazimierzowskiej. Wysiadł i po kilku sekundach wszedł w ulicę Bernsteina. Kamienica, opatrzona numerem 5, była w stanie renowacji. Przed nią wznosiło się rusztowanie, na którym ustawione były blaszane beczki z wapnem. Obok beczek siedział jakiś młody człowiek, palił papierosa i majtał nogami. Był to najwidoczniej stróż pilnujący budowlanego dobytku pozostawionego przez robotników. Spojrzał uważnie na Popielskiego i – otaksowawszy jego ubiór – szybko uznał, że ten elegant nie może być potencjalnym złodziejem tynku, farby suchej lub zaprawy murarskiej.