Jego garderoba leżała porządnie złożona na jednej z beczek obok browninga. Popielski szybko, na środku podwórza, włożył bieliznę, spodnie oraz buty i pobiegł do szlabanu. Dorożkarz wciąż tam leżał, przykuty do koła, i wodził za komisarzem wściekłym wzrokiem.
– W jaki sposób go niósł? – zapytał Popielski, pochylając się nad fiakrem, lecz woń przetrawionego czosnku natychmiast go odrzuciła. – Czy dziecko bardzo płakało?
– Iii tam – mruknął dorożkarz. – Wcali ni płakało… Spało… Ucik z tym muckiem, będzi z pół gudziny… No rozkuj mnie pan, bo wszystku zdrętwiału!
– Dlaczego twój wspólnik, który niósł połamane dziecko, nie zabrał cię ze sobą? – Popielski z ulgą skonstatował, że Kazio mógł być nieprzytomny i nie odczuwać wcale bólu.
– Jaki wspólnik? – Zdziwienie fiakra zdawało się autentyczne.
Ale Popielski widział wiele takich „autentycznych” zdziwień w swojej policyjnej karierze. Widział już takie osiągnięcia aktorskie, że zdumienie, brzmiące w głosie dorożkarza, mogło być tanim, kiepskim zwodem. Wziął potężny zamach i trafił kantem dłoni w brudną szyję. Fiakier szarpnął się na uwięzi i zacharczał jak pies.
– Ty cepie! – ryknął komisarz. – Ty myślisz, że nie wiem, że twój kompan zostawił cię tutaj dla niepoznaki, aby mnie zmylić! Abym myślał, że naprawdę wynajął cię jakiś batiar? Co? Jak to powiedziałeś? Batiar zza drąga? Ty kanalio bolszewicka! Jak się nazywa twój wspólnik? Razem z nim połamałeś to dziecko?
Kolejny cios w grdykę odebrał fiakrowi mowę. Oczy i język wyszły mu na wierzch, a w płucach rozległ się jakiś wysoki, piskliwy ton.
W tym momencie Popielski wydał podobny dźwięk jak bity przez niego człowiek. Coś cienkiego i metalicznego wdarło się w świeżo zabliźnioną ranę na głowie. Na czole i na karku poczuł ciepłe strumyki. Odwrócił się gwałtownie i odskoczył w stronę dorożki prawie na ślepo, gdyż krew zalewała mu oczy. Klęcząc, otarł ją z powiek i przed portiernią ujrzał chwiejącego się na wszystkie strony człowieka z dorożkarskim batem. Człowiek ten, ubrany w brudny mundur i najwyraźniej kompletnie pijany, darł się radośnie i zamiatał dokoła batem. Jeszcze raz świsnął ostrym rzemieniem, zakończonym metalową kulką, w stronę Popielskiego. Stracił przy tym równowagę i runął na bruk, wydając przy tym dźwięk będący mieszaniną głuchego uderzenia i głośnego klaśnięcia.
Popielski pochylił się nad nim i spoliczkował go kilkakrotnie. Pijak nie reagował. Komisarz obejrzał jego głowę i kończyny. Wszystko wyglądało na nienaruszone. Jeszcze raz go spoliczkował i poczuł ostry ból w przegubie. Za często biję ludzi, pomyślał z nagłym rozgoryczeniem. Pijak otworzył oczy, uśmiechnął się szeroko do Popielskiego, a potem zamknął na powrót powieki i zachrapał donośnie.
Komisarz wyjął chustkę z kieszeni spodni. Otarł łysinę z krwi i potu, odsapnął, zapalił papierosa i spojrzał z wściekłością na fiakra.
– Ależ mnie wszyscy dzisiaj wkurwiają – powiedział dobitnie. – A najbardziej ty, bydlaku, i twój obrzydły smród! Jeśli zaraz mi nie powiesz…
Nie zdążył dokończyć tego okresu warunkowego, bo usłyszał w charkocie zdanie – choć niewyraźne, to jednak wyartykułowane.
– Gibała Alfons – rzęził fiakier. – Kapuś policyjny.
– Co takiego? Powtórz!
– Gibała Alfons, kapuś aspiranta Grabskiego. Ni znam tegu, co mni wynajął pod dworcym!
Popielski wytarł jeszcze raz głowę. Potem zbliżył się do śpiącego pijaka, uniósł go z łatwością pod pachy i wrzucił do budy. Następnie rozkuł domniemanego informatora i wskazał mu głową miejsce na koźle.
– Jedziemy na Łąckiego. Tam Grabski potwierdzi twoje słowa. I wtedy cię przeproszę. Jestem komisarz Popielski.
– Gdybym ni wiedział, kto ty jesteś, tobym si ni przyznał, że ja kapuś – wycharczał Gibała i zaciął konia. – Mam w duszy twoji przeprusiny, Łyssy.
Dorożka ruszyła. Popielski miał smutną pewność, że sponiewierał informatora policyjnego, człowieka, który służył sprawiedliwości – podobnie jak on sam. Pobił – było nie było – swojego kolegę. Gibała wymienił nazwisko Waleriana Grabskiego, długoletniego podwładnego Popielskiego. Nie to nazwisko jednak zadecydowało o tym, iż uwierzył fiakrowi, lecz śmiała, a nawet zuchwała odpowiedź, jasno wyrażająca, gdzie ów ma ewentualne przeprosiny Popielskiego. Na tak drastyczne słowa nie pozwoliłby sobie żaden zwykły woźnica.
– Poczekaj! Jeśli jest tak, jak mówisz, to jesteś jakby policjantem. Czyli moim podwładnym. Chodź ze mną! Przeszukamy te puste hale! Może jeszcze ktoś tam jest oprócz tego kirusa.
Gibała spojrzał na Popielskiego wzrokiem pełnym nienawiści.
– No, przepraszam cię – powiedział komisarz i wyciągnął dłoń do fiakra. – Nie na Łąckiego, ale już, teraz przepraszam.
Gibała nie podał mu ręki, wyskoczył z wozu, przeszedł przez podwórko i wspiął się po schodach na rampę. Popielski był w gruncie rzeczy zadowolony z zachowania Gibały. Każde zbliżenie z tym człowiekiem, nawet uściśnięcie ręki, było mu wstrętne i obrzydłe z powodu woni czosnku, której nienawidził. Gdy jego córka Rita była mała, lubił jej zadawać zawsze to samo pytanie: „Czego tatuś najbardziej nie znosi?”. „Żaru, brudu i smrodu” – odpowiadało wówczas dziecko.
***
Dorożka minęła uniwersytet i skręciła w lewo. Po chwili była pod kamienicą Rohatyna. Popielski spojrzał w okno Rity i po raz pierwszy tego fatalnego dnia ogarnęło go inne uczucie niż wściekłość, groza, wstyd albo frustracja. Widząc Ritę z Jerzykiem na balkonie, poczuł falę takiej czułości, że byłby gotów uściskać nawet śmierdzącego czosnkiem fiakra. Opadł całym ciężarem ciała na siedzenie, gniotąc mocno leżącego bez ducha pijaka. Westchnienie ulgi było tak donośne, że zwróciło uwagę pucybuta w kraciastej czapce, który patrzył przez dłuższą chwilę na Popielskiego, po czym powrócił do swojej poprzedniej czynności, a mianowicie do glancowania butów jakiejś studentce, a przy tym – do bezskutecznych prób zajrzenia jej pod spódnicę.
– Jedziemy teraz na policję – powiedział Popielski z uśmiechem i wyciągnął papierośnicę w stronę Gibały. – Zapalisz?
Fiakier coś odpowiedział powoli i z naciskiem, ale jego słowa utonęły w okrzyku, jaki doszedł z balkonu.
– Edwardzie! Hej, Edwardzie! – zawołała Leokadia, która rozwieszała właśnie na sznurze ubranka Jerzyka. – Wspaniałe mieszkanie, to na Ponińskiego! I jaki piękny widok na park Stryjski! Właśnie oglądałyśmy je z Ritą!
– Czemu tak wcześnie? – odkrzyknął Popielski. – Czemu tak z samego rana?
– Wczoraj do nas telefonował kamienicznik Spennadel – zakrzyknęła Rita, trzymając mocno Jerzyka, który rwał się do dziadka. – Bardzo mu się śpieszyło, papo! O ósmej wyjechał w interesach na tydzień i prosił nas, abyśmy obejrzały to dziś rano. Niech tatko sobie wyobrazi – o szóstej rano!
– Bardzo mu zależało – dodała radośnie Leokadia. – I obniżył nam komorne! Zgodziłyśmy się na to mieszkanie…
– A najbardziej podobało się Jerzykowi… Obiecałam mu, że jeszcze tam pojedziemy… – krzyczała Rita.
– Aha, Edwardzie! – Kobiety wpadały sobie w słowo i wcale się o to nie gniewały. – Mam dla ciebie tutaj rachunek od majstra malarskiego Bukiety, który przyszedł dziś remontować nasze nowe mieszkanie! To potrwa z tydzień!
– Ciszej! – Edward położył palec na ustach.
Koło dorożki zgromadziło się sporo osób. Już nie tylko pucybut i studentka słuchali z zainteresowaniem tego rodzinnego dialogu. Jakiś typ, zamknięty w skrzyni, na której widniały napisy reklamujące pastę do zębów Aloe, włożył swój łeb do dorożki. Jakiś robotnik, naprawiający kratkę kanalizacyjną, zadzierał głowę i wpatrywał się w Ritę, jakiś urzędnik kiwał z dezaprobatą głową, piętnując w duchu uliczne hałasy i zbiegowiska. Z okna na parterze wychylił się zarządca kamienicy Leon Hiss. Jego twarz i łysina płonęły wciąż od uderzeń Popielskiego.
– Won mi stąd! – wydarł się Hiss. – Co to za chamstwo, żeby tak się drzeć! To pierwszorzędny dom, a nie bóżnica! Popielski, ty bandyto, ty chamie! Jeszcze raz spróbujesz mnie tknąć, a zobaczysz!