– Kraszewskiego, pani szanowny – zawołał dorożkarz.
Popielski otworzy! Oczy, zakrył je fioletowymi binoklami i wyskoczył na chodnik. Pod bramą stróż, pan Włodzimierz Gofryk, zamiatał na jedną kupkę kulki papierów, ogryzki i niedopałki.
– A dziń dobry, panie kumisarzu – zawołał Gofryk.
– Nie wie pan, czy ktoś jest u mnie w domu?
– A na masz! W domu ta nikogu ni ma. Pani Leokadia z Haniu gdzieś z samegu rana podrałowali.
– Jedź pan na Trzeciego Maja beze mnie i czekaj tam na mnie pod kamienicą Rohatyna! – wrzasnął Popielski do fiakra.
Powiedziawszy to, przebiegł sprintem ulicę Słowackiego, minął gmach uniwersytetu i zatrzymał się pod przepiękną kamienicą z rzeźbami rycerzy na froncie. Wpadł do klatki schodowej i od razu natknął się na zwalistą postać administratora budynku pana Leona Hissa.
– Pan do kogo? – burknął Hiss i zagrodził mu drogę.
– Nie poznaje mnie pan? – Popielski z trudem się hamował, aby nie złapać administratora za bary i nie zrzucić ze schodów. – Ja do mojej córki, do Rity i do wnuczka… Nie wie pan, czy są w domu, czy gdzieś wychodzili…
– A co to ja jestem stróż pańskiej córki? – oburzył się Hiss, który na niedawną wiadomość, iż Rita się wyprowadza, zgubił gdzieś swoje grzeczne uniżenie. – A skąd ja mam to niby wiedzieć?
Popielski wyminął Hissa, pobiegł na drugie piętro i zapukał do drzwi apartamentu zajmowanego przez Ritę. Potem już nie pukał, tylko walił w nie pięściami. Cisza, milczenie, a potem zgrzyt jakichś innych otwieranych drzwi i zdziwione okrzyki lokatorów.
– Co pan tu wyprawiasz? – krzyknął Leon Hiss, gramoląc się po schodach. – Tu jest porządny, pierwszorzędny dom! Tu nie miejsce na burdy i walenie w drzwi! I całe szczęście, że pańska córunia się stąd wyprowadza! Tu nie miejsce dla osób z taką reputacją!
Popielski zdjął z oczu binokle, aby lepiej widzieć administratora w nieco przyciemnionym świetle kinkietów ozdabiających ściany korytarza. Hiss stał w rozkroku, opierając pięści na biodrach, i wypinał w stronę komisarza potężny brzuch opięty kamizelką z dewizką. Jego nalaną twarz wykrzywiało sine oburzenie.
Popielski wykonał szybki ruch i strącił melonik Hissa na ziemię. Ten, zaskoczony zachowaniem komisarza, schylił się, aby podnieść swe nakrycie głowy. Wtedy Popielski wymierzył mu silny cios otwartą dłonią. Trafił Hissa prosto w ucho. Administrator zachwiał się i oparł bokiem o ścianę. Wtedy dłoń Popielskiego odcisnęła się z głośnym klaśnięciem nad czołem Hissa, a siła uderzenia odrzuciła bitego na drugą ścianę. Policjant pochylił się nad siedzącym w kucki administratorem, który się trzymał za głowę, i zaczął wymierzać mu silne klapsy, celując dłońmi w wolne miejsca na głowie. Łysina Hissa wnet stała się czerwona, a administrator kiwał się na boki, wciąż rozpaczliwie starając się zachować równowagę. Wtedy Popielski oparł but na jego ramieniu i rozprostował nogę. Hiss runął plecami na szeroki purpurowy chodnik wyściełający korytarz. Komisarz pochylił się nad nim, a jego binokle przeciwsłoneczne wysunęły się z kieszonki marynarki i upadły na podłogę.
– Milcz, parchu, i nie ośmielaj się nigdy mówić niczego złego o mojej córce.
Na całą tę scenę patrzyła sąsiadka Rity panna Winter, niewiasta czterdziestoletnia, egzaltowana i wiecznie zmigrenowana pianistka z opery. Popielski poznał ją był kiedyś i teraz szarmancko się jej ukłonił, otarłszy pot z czoła.
– Gwałtu, rety! – wrzeszczał leżący na plecach Hiss. – Ja na ciebie skargę złożę, ty łobuzie! Ty już jesteś w kryminale! A masz, ty bandyto, a masz!
I powiedziawszy to, uderzył w całej siły w binokle Popielskiego, tłukąc ich fioletowe szybki w drobny mak.
– Biorę panią na świadka, panno Winter – wrzeszczał Hiss, gramoląc się z podłogi – że to chamidło mnie napadło!
Panna Winter patrzyła na Popielskiego rozszerzonymi źrenicami. Komisarz również nie spuszczał z niej wzroku. W oczach panny Winter wyczytał wiele sprzecznych uczuć – przerażenie, niepokój, a nawet szczególne zainteresowanie całą sceną – nie ujrzał w nich jednak ani śladu współczucia dla administratora.
– Rita wyszła z Jerzykiem dwie godziny temu – powiedziała panna Winter. – Nie mogłam spać i widziałam ich obydwoje przez wizjer w drzwiach. Przez ścianę słyszałam, że Jerzyk nie spał w nocy i płakał.
– Dziękuję. – Popielski wybiegł z kamienicy i wskoczył do czekającej na niego dorożki.
Zamknął oczy, aby nie widzieć światła słonecznego, i ciężko dyszał, oblewając się potem. Mimo że sprint z Kraszewskiego, bieg na drugie piętro oraz sponiewieranie Hissa wyczerpały go fizycznie, przyniosły mu jednak pewne umysłowe odprężenie. Ten wysiłek go oczyścił, przywrócił rozumowaniu jasność, był jak gwałtowna ulga, jak gniewne rzucenie talerzem o ścianę, jak kopnięcie w drzwi znienawidzonego zwierzchnika. Odprężenie było jednak tylko chwilowe. Leżał wciąż w dorożce z zamkniętymi oczami, a gardło dławił mu strach o Jerzyka. Pytania kłębiły mu się w głowie. Dokąd wyszła Rita? Dlaczego Leokadii nie ma w domu? Dlaczego autor listu nie napisał wprost, że okaleczonym dzieckiem jest Jerzyk? Żeby trzymać Popielskiego w niepewności? Żeby go psychicznie torturować? A może tym dzieckiem nie jest jego wnuk?! Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Była ósma rano. Depeszę otrzymał w Mościskach o wpół do siódmej. Rita wyszła z dzieckiem o szóstej? Dokąd? Po co? Tak wcześnie?
Pod więzieniem u Brygidek słońce wlało się wielką falą w ulicę Kazimierzowską i niebezpiecznie poraziło jego oczy. Szybko je zamknął i zaczął myśleć o dorożkarzu. Może on nie jest w zmowie z autorem listu? Nie zaprotestował przecież, kiedy zmieniłem trasę! Dostał pięć złotych i było mu obojętne, którędy jedzie i kiedy dojedzie do tej fabryki ultramaryny. Pięć złotych to dużo. Taki kurs z dworca na Słoneczną kosztuje według taryfy nie więcej niż złotówkę. Jeśli fiakier jest w zmowie, to na pewno wie, kogo wiezie, i z całą pewnością będzie chciał uciec natychmiast po dojechaniu na miejsce. Ale dlaczego miałby uciekać? By uniknąć przesłuchań, śledztwa, by po prostu nie trafić do aresztu! Jeśli zaś jest niewinny, to poczeka na mnie. Wypróbuję go! Każę mu zaczekać i dodam złotówkę za fatygę! Albo i nie! Po co tracić złotówkę?
Usłyszał dzwon straży pożarnej. Otworzył oczy. Na ulicy Słonecznej panował spory ruch. Dorożka, którą jechał, zatarasowała drogę samochodowi strażackiemu. Aby ją odblokować, fiakier wjechał do długiej przelotowej bramy naprzeciwko fabryki ultramaryny. I wtedy Popielski się przeraził. Oto przeżywał deja vu. Przesuwały się nad nim czarne od sadzy sklepienia. Już je kiedyś widział – w swojej epileptycznej wizji, po wymierzeniu sprawiedliwości Anatolowi Małeckiemu. Wiedział, że zaraz się znajdzie na podwórku, na którym stać będą beczki. A z jednej z nich będzie dochodzić dziecięce łkanie. W jego wizji wynurzyła się z tej beczki Leokadia, ale wiedział, że druga sekwencja epileptycznego widzenia nigdy nie zgadza się z rzeczywistością. A zatem zaraz będzie beczka, a w beczce kto? Przecież nie Leokadia, jak w wizji, lecz ktoś inny! Okaleczone dziecko, które „bardzo, ale to bardzo dobrze zna”.
Strażacy zniknęli, a dorożka przejechała przez ulicę Słoneczną i tam się zatrzymała przed szlabanem blokującym wjazd do fabryki. Popielski wyskoczył z dryndy, wyjął browning i kazał woźnicy usiąść na ziemi przy swoim pojeździe. Przykuł go do koła, przeszedł pod szlabanem i rozejrzał się wokół. Był na podwórku zamkniętym z dwóch stron parterowymi budynkami fabrycznymi, z których nie dochodziły najlżejsze nawet dźwięki. Jeden z budynków był typowym warsztatem fabrycznym, drugi – magazynem z rampami i pootwieranymi na oścież drzwiami. Nad całym podwórzem wznosiła się wielka, nieotynkowana ściana sąsiedniej kamienicy. Zardzewiałe framugi otwartych drzwi na rampie ze smugami starej zaschniętej farby oraz pajęczyny w drzwiach wskazywały, iż od dawna nie używano tych składowisk. Pusta, opuszczona fabryka. Z odbezpieczoną bronią szybko pobiegł w stronę magazynu. Podszedł ostrożnie do beczek. W małym warsztacie po jego lewej ręce otwarte były wszystkie okna na stryszku. Każdy strzelec, stojący w jednym z tych okien, miałby go jak na dłoni.