Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I wtedy Eberhard popełnił błąd, bo wraz z pierwszymi odwiedzinami pastora Krebsa znalazł się w kleszczach niemocy. Nie wiedział, jak postąpić, kiedy gość wchodził z namaszczeniem do ich salonu, siadał w fotelu, kładł Biblię na złączonych kolanach i głośnym, dźwięcznym głosem rozpoczynał rzucanie gromów. Co istotne, ostrej krytyce poddawał wszystko, co Mock uważał za normalne i uzasadnione. W spożywaniu alkoholu i mięsa widział pastor Krebs prostą drogę do degeneracji ciała i umysłu, w paleniu tytoniu i piciu kawy – samozatracenie, a w uprawianiu sportu – wychodzenie naprzeciw cielesnym pokusom. Chwalebny wyjątek czynił kaznodzieja dla słodyczy, a ich jedzenie uzasadniał jakąś frazą z Księgi Powtórzonego Prawa. Eberhard, bombardowany krytyką, którą odbierał jako personalny atak, nie mógł wytrzymać we własnym domu. Kiedy zapalał cygaro, czuł się zbrodniarzem, kiedy sączył kawę – degeneratem. Wstrzymywał się zatem od wszelkiej dyskusji, odpowiadał monosylabami, co potem jego żona zarzucała mu jako ostentacyjne okazywanie niechęci tak mądremu człowiekowi. Był w kropce, ponieważ nie chciał ranić uczuć Karen, która w cieniu pastora rozkwitała duchowo, i nie mógł zrobić tego, na co miał największą ochotę, a mianowicie: grubiańsko i ostatecznie przerwać jego moralizatorskie wywody i wyprosić go za drzwi. Siedział zatem przy cienkiej herbatce, bez tytoniu, dłubał widelczykiem w cieście i liczył włosy przyklejone do łysiny pastora oraz kwadranse, które wybijał ich stojący zegar.

Teraz piękny wyrób szwarcwaldzkich mistrzów od Kieningera uderzył trzy razy, zapowiadając, że punktualnie za kwadrans do ich salonu wkroczy chodząca Nieomylność. Martha Goczoll ustawiła na stole zastawę do ciasta i dzbanek z herbatą. Karen spojrzała na Eberharda z uśmiechem i podkręciła głośność radia, które emitowało wiedeńskie walce. Wtedy zadzwonił telefon.

– Może to pastor Krebs? – powiedział Eberhard. – Może chce odwołać wizytę, bo musi pofarbować odrosty?

– Och, Ebi, jesteś nudny z tą niechęcią do pastora. -Karen nie mogła opanować uśmiechu.

Eberhard wyszedł do przedpokoju, usiadł przy aparacie i uniósł słuchawkę do ucha.

– Dobry wieczór, panie kapitanie, mówi nadsekretarz kryminalny Seuffert – usłyszał.

– Dobry wieczór – mruknął do tuby. – Co, pewnie pan dzwoni, że pan nie zdążył sporządzić raportu?

– Niezupełnie, panie kapitanie. Melduję, że przesłuchaliśmy z moimi ludźmi siedmiuset czterdziestu dwóch taksówkarzy i trzystu pięćdziesięciu dorożkarzy. Żaden z nich nie wiózł w noworoczny wieczór z żadnego dworca żadnej dziewczyny…

– Po co mi te liczby, Seuffert? – zapytał Mock, zapalając ostatniego papierosa przed przyjściem szczególnego gościa. – Ja chcę wiedzieć, czy pan zapytał wszystkich dorożkarzy i taksówkarzy z naszego pięknego miasta o to, czy wieźli Annę do „Warszawskiego Dworu”! Wszystkich, a nie ilu!

– Staram się być dokładny – odparł Seuffert urażonym tonem. – Bo słyszałem, że dokładność ceni pan sobie najbardziej… Wszystkich taksówkarzy, natomiast dorożkarzy prawie wszystkich. Zostało dwóch. Dorożkarz numer 36 i numer 84. Obaj często stoją pod Dworcem Głównym. Tych nie zdążyłem przesłuchać. Ale nadrobię to jutro… Mam ich adresy z rejestru fiakrów.

– Nie trzeba, Seuffert – powiedział Mock słodkim głosem i słysząc, że Karen słucha radia, dodał szybko: – Ja się tym zajmę. W końcu wykonaliście kawał dobrej roboty. Ponad tysiąc ludzi w ciągu tygodnia! Ho, ho, nieźle, Seuffert, nieźle…

– Już podaję panu te adresy…

Mock bez słowa odłożył słuchawkę, odstawił mikrofon i zaczął wkładać paltot i melonik z taką szybkością, jakby ktoś go popędzał. Wszedł do salonu i ucałował żonę. W jej oczach dostrzegł zawód.

– Muszę, żabko, muszę – przerwał wszystkie protesty. – Taka praca, niestety…

Pastorowi Krebsowi, który wchodził właśnie po schodach, ukłonił się z wielką galanterią.

Breslau, niedziela 10 stycznia 1937 roku,

wpół do dziewiątej wieczór

Mock wjechał swym czarnym adlerem w zatoczkę parkingową przed Dworcem Głównym i zgasił silnik. Zapalił papierosa i przyjrzał się trzem dorożkom stojącym pod wielkim budynkiem. Żadna z nich nie miała numeru 36 ani 84. Wysiadł z automobilu, włożył paltot i melonik, a potem z dłońmi założonymi do tyłu ruszył wolnym krokiem w stronę głównego wejścia. Tak jak sądził, zimno wymiotło z podjazdu wszystkich żebraków i gazeciarzy. Na zewnątrz spacerowały tylko dwie uszminkowanie kobiety. Mock zatrzymał się przed nimi i zmierzył je wzrokiem. Obie, jak na komendę, rozpięły płaszcze i oparły ręce na biodrach. Jedna była chuda i wysoka, druga niska i zaokrąglona. Przyjrzał im się uważnie i postanowił dać zarobić tej, która wydała mu się ponętniejsza, czyli bardziej zaokrąglonej. Kiwnął na nią, a ona podeszła doń tanecznym krokiem. Spojrzał na jej zsiniałe od zimna usta i wyjął dwie monety dwumarkowe.

– Jak masz na imię?

– Bibi.

– No dobrze. To ja już ciebie znam. A ty mnie znasz? Wiesz, kim jestem?

– A chyba taki elegant to musi być derektorem… -Uśmiechnęła się szeroko.

– Jestem policjantem – odparł. – Kiedyś w młodości zajmowałem się takimi dziewczynami jak ty.

– O, przepraszam. – Uśmiech zamarł na ustach prostytutki.

– Nie przepraszaj, bo jeszcze nie masz za co. – Mock wypluł papierosa i czubkiem buta zgniótł niedopałek tak dokładnie, jakby chciał go wetrzeć w płytę chodnika. – Mówię ci to po to, abyś wiedziała, że mnie nie można oszukać, rozumiesz, Bibi?

Dziewczyna kiwnęła głową bez słowa.

– Jest ci zimno. Chcesz zjeść kolację? – Pokazał jej monety. – No to ci dam na kolację. Teraz dwie marki. A ty tu na razie zostaniesz i będziesz miała oczy szeroko otwarte. Jeśli przyjedzie dorożka numer 36 lub 84, powtarzam 36 lub 84, natychmiast pobiegniesz do restauracji, bufetu albo do klubu karcianego, nie wiem jeszcze, gdzie będę, i mi o tym powiesz. Wtedy dostaniesz kolejne dwie marki. I nie zrobisz mnie w konia, co Bibi?

– A co będzie – spojrzała na niego zuchwale – jeśli trafi mi się klient, a ta drynda 36 nie przyjedzie?

– Moja strata. – Mock poklepał ją po policzku. – Ale wtedy ja tu jeszcze kiedyś przyjdę i przywitam się z tobą. Potem pójdę na karty albo na piwo, a ty będziesz musiała nadal wypatrywać budy numer 36 lub 84. Wzięłaś zaliczkę, to musisz się wywiązać. Adieu!

Ruszył do holu dworca i rozejrzał się za jakimś gazeciarzem, kiedy doszło go szybkie stukanie pantofli.

– Panie komisarzu – usłyszał głos Bibi. – Właśnie przyjechał 36. I co, dostanę resztę?

– Jestem człowiekiem honoru. – Podał jej monetę. – Nie kupuj za to cygaretów ani wódki, bo twój alfons i tak ci zabierze. Dzisiaj zjedz dobrą kolację i wypij jednego sznapsa na rozgrzewkę, ale pamiętaj: tylko jednego!

– A czekoladę dla dziecka to można? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, zastukała obcasami w holu.

Breslau, niedziela W stycznia 1937

roku, trzy kwadranse na dziewiątą wieczór

Mock wiedział, że nic tak nie deprymuje przesłuchiwanego jak nagła bliskość przesłuchującego. Wprawdzie fiakier nie był o nic podejrzany, ale naruszanie niewidocznych granic czyjegoś indywiduum weszło już Mockowi w krew. Podszedł do dorożki numer 36, wskoczył na kozioł obok dorożkarza i spojrzał na niego uważnie z odległości dziesięciu centymetrów. Gruby mężczyzna nieco się odsunął, ale i tak było im obu ciasno. Mockowi jednak zupełnie to nie przeszkadzało.

– Nazwisko? – zapytał, podsuwając furmanowi pod nos swoją legitymację.

– Pohler Heinrich – odparł dorożkarz, patrząc uważnie na Mocka. – Pan mnie chyba…

– Niech pan mi powie, panie Pohler – Mock był przekonany, że zaraz usłyszy odpowiedź negatywną i będzie mógł spokojnie wyskoczyć na skata lub bridża – czy wiózł pan kogoś w wieczór sylwestrowy stąd, z dworca, do hotelu „Warszawski Dwór”?

– Tak – odpowiedział fiakier. – Dwie młode kobiety. Cudzoziemki.

7
{"b":"269460","o":1}