Cygan powstrzymał się od zwrócenia uwagi dyrektorowi, że jego gadanina jest zupełnie czcza, skinął głową, wszedł do garderoby i zamknął za sobą drzwi.
Policjant miał już lat dwadzieścia osiem, był od niedawna zaręczony i nie pamiętał dobrze czasów, kiedy gimnazjalistę Stefcia Cygana niepokoiły erotyczne sny i marzenia o tancerkach z tingel-tangla. Ten niepokój i fantazje teraz powróciły. Widok tuzina półnagich kobiecych ciał, falbanek i pończoch, zapach perfum i pudru – wszystko to spadło na Cygana nieoczekiwanie i wyprowadziło go na moment z równowagi. W powrocie do niej nie pomagały mu bynajmniej uśmiechy, trzepotanie długimi rzęsami i zalotne, zaciekawione spojrzenia tancerek. Postanowił zastosować niezawodne remedium przeciwko płciowej ekscytacji – przypomniał sobie fotografie kobiecych genitaliów zdeformowanych przez choroby weneryczne, które oglądał na zajęciach z medycyny sądowej podczas szkolenia policyjnego w Tarnopolu. Pomogło. Spojrzał na tancerki ze sztuczną powagą.
– Które z was mają na imię Stefcia i Tunia? – zapytał.
– My. – Dwie dziewczyny, brunetka i blondynka, wystąpiły spośród innych.
– Nazwiska, nie pseudonimy!
– Ja jestem Stefania Mazur – powiedziała szczupła blondynka. – A to Antonina Kaniewska, czyli nasza Tunia. – Wskazała na swoją czarnowłosą koleżankę.
– Macie narzeczonych? – Cygan wyjął ołówek i zganił się w myślach za głupie pytanie.
– A bo to jednego, panie komisarzu? – roześmiała się w głos tancerka, która właśnie poprawiała pończochę.
– Milcz, głupia małpo! – krzyknęła do niej Stefcia i uśmiechnęła się do Cygana. – Mamy, ale przy panu komisarzu to każdy z nich słabowaty…
Plebejski komplement podziałał na Cygana elektryzująco. Przenosił wzrok ze Stefci, która oparła dłonie na wąskich biodrach i przypatrywała mu się z sympatią, na tancerkę, która rolowała pończochę na swoim kształtnym udzie.
Wyobraźnia pokonała go. Zamiast strasznych obrazów wciąż widział oplatające go lubieżne kobiece ciała. Na szczęście w garderobie rozległ się dzwonek wzywający tancerki na scenę.
– Z kim panna Stefcia i panna Tunia spędziły Sylwestra? – zapytał rozpaczliwie.
Wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich zaniepokojony dyrektor Pohorylec. Zza jego szczupłej sylwetki doskonale widoczni byli Czuchna i Grawadze.
– O, z nimi – krzyknęła z radością panna Tunia, wskazując palcem na obu cudzoziemców. – Z tymi ślicznymi Kozakami! Jakie oni robią piękne prysiudy!
Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,
godzina druga po południu
Aspirant Walerian Grabski siedział w poczekalni Banku Komercjalnego przy ulicy Legionów i wyglądał przez okno, czekając na pracującego w bankowym zespole jurystów pana Antoniego Zająca. Policjant był bardzo zadowolony ze swojego dnia pracy. Po uzyskaniu ważnej informacji od pedla Józefa Źrebika udał się natychmiast do sekretariatu Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza. Tam leciwa kierowniczka biura, panna Eugenia Koczurówna, założyła zarękawki i przeprowadziła skrupulatne poszukiwania w studenckich aktach. Znalazła bez trudu studenta o nazwisku „Antoni Zając”, urodzonego w roku 1910. Wynotowała numer indeksu onego i przejrzała akta absolwentów. Po tych sumiennych eksploracjach, które wprawiły Grabskiego w prawdziwy urzędniczy podziw, kierowniczka oznajmiła, iż pan magister Antoni Zając ze Zdołbunowa ukończył studia prawnicze rok temu i postanowił odbyć bezpłatną roczną praktykę w intendenturze uniwersytetu. Aspirant Grabski wygłosił wyrazy podziwu dla akrybii panny Koczurówny i udał się do intendentury, gdzie dowiedział się, iż praktykant o takim nazwisku pracuje od kilku tygodni w Banku Komercjalnym.
Grabski był teraz w owym banku, stał – bardzo z siebie zadowolony – przy oknie na korytarzu prowadzącym do gabinetów bankowych jurystów i z nudów przyglądał się pracownikom odśnieżającym chodnik przed cukiernią Bienieckiego, gdzie zamierzał w nagrodę za swoje dzisiejsze sukcesy zjeść kilka ciastek z kremem.
Szczęknęły drzwi i na korytarzu rozległy się powolne kroki. Grabski odwrócił się i ujrzał zbliżającego się ku niemu młodego mężczyznę w ciemnym ubraniu. Był on niewysoki, śniady, czarnowłosy, o dużych czarnych oczach.
– Pan Antoni Zając, rocznik 1910? – zapytał.
– Tak, to ja – odpowiedział mężczyzna. – O co chodzi? Z kim mam przyjemność?
– Aspirant Walerian Grabski. – Odsłonięta odznaka policyjna zrobiła na Zającu duże wrażenie. – W jakiej bursie pan mieszkał podczas studiów?
– W Domu Techników na Issakowicza – odparł urzędnik.
Grabski uchylił kapelusza na pożegnanie i przecisnął się z trudem obok Zająca, ocierając się o jego potężny wystający brzuch.
Lwów, piątek 29 stycznia 1937 roku,
południe
Dziękuję panu, panie Grabski, za relację – powiedział Zubik po polsku i zapalił ulubione cygaro „Patria”. – Ten Zając okazał się słoniem, a słonie nie chodzą po hotelowych rynnach…
Kacnelson i Grabski uśmiechnęli się wymuszenie, Zaremba wybuchnął szczerym i głośnym śmiechem; jedynie Mock milczał, nie zrozumiawszy ani słowa z dowcipu Zubika.
– Niedobrze, moi panowie, niedobrze – powiedział naczelnik. – Ci dwaj Ruscy mają alibi, kolejny podejrzany jest gruby, zbyt gruby, aby uprawiać akrobacje na dachu. – Tu przeszedł na niemiecki. – W sierocińcach i szkołach też nic, co zrelacjonował nam pan Zaremba. A co z mniejszościami narodowymi, panie Kacnelson? Mamy tu jakiś trop?
Herman Kacnelson skrzywił się, słysząc „mniejszości narodowe”, i opowiedział o swoich nieudanych poszukiwaniach w żydowskich środowiskach religijnych. Mimo jego kwaśnej miny koledzy słuchali w napięciu raportu, ponieważ wiedzieli, że ich „Gudłajek” – jak nazywali go po kryjomu – lubi niespodzianki tak bardzo jak szachową grę kombinacyjną i po niewinnym, niczego niezwiastującym początku nie raz i nie dwa potrafił na końcu swej relacji uderzyć prawdziwą bombą.
Po przesłuchaniu wszystkich ortodoksów – tak zawsze Kacnelson określał zaangażowanych religijnie staro-zakonnych – wziąłem na celownik świeckie bursy i te prowadzone przez żydowskie organizacje społeczne.
Dyrektor Domu Sierot Żydowskich, pan – spojrzał do notesu – Wolf Tyśminicer, podał mi interesujący trop. Dwudziestoletni mieszkaniec bursy, niewysoki i szczupły brunet o nazwisku Izydor Drescher, nader chętnie grywał role niewieście w przedstawieniach szkolnych. Po ukończeniu szkoły kupieckiej pracował w firmie drzewnej „Ingber i Wiener” i miał warunkowo mieszkać w bursie, dopóki nie znajdzie jakiegoś samodzielnego lokum. Pan Tyśminicer zastał go kiedyś pijanego na schodach bursy. Natychmiast wymówił mu miejsce. Drescher przeprowadził się na Zieloną. Wypytałem tam stróża o niego. Dowiedziałem się, że inwigilowany już nie pracuje w firmie drzewnej, lecz nadużywa alkoholu i jest artystą estradowym w pobliskiej knajpie Kanarienfogla. Przedwczoraj wieczorem obejrzałem program artystyczny pokazywany w tej spelunie. Doprawdy, było co oglądać! – Prychnął pogardliwie. – Drescher z obfitą brodą, w sukience, na scenie kręci się w kółko w żydowskim tańcu i wrzeszczy do klezmerskej muzyki: „Aj, waj!” A wokół ryczący z uciechy tłum żołnierzy i podoficerów z koszar na górze św. Jacka. Po występie podszedłem do Dreschera i przesłuchałem go szczegółowo. Nade wszystko chciałem sprawdzić, czy ta broda jest prawdziwa.
– Po co? – zapytał Zubik.
– Podejrzany odznacza się kobiecą urodą, tak? – Kac-nelson spojrzał przeciągle na naczelnika. – Gdyby miał brodę, to chyba nie zostałby we Wrocławiu porównany do kobiety, prawda?
– No i co się stało z tą brodą – dopytywał się Mock. -Urwał mu pan tę brodę?
– Coś się stało. Z moją twarzą. – Kacnelson dotknął swojego policzka, na którym widniał duży siniec. – Nie chciałem panom wyjaśniać, kiedy panowie dzisiaj pytali o siniak, bo panowie wiedzą, jak lubię niespodzianki. – Uśmiechnął się cierpko. – A zatem kiedy pociągnąłem Dreschera za jak najbardziej prawdziwą brodę, rzucił się na mnie jakiś drab, jego przyjaciel, który myślał, że chcę tancerzowi zrobić krzywdę. I dostałem fangę pod oko.