– Panowie, lekarz ubrany jest w ceratowy płaszcz, maskę i kapelusz. Te części garderoby mają zabezpieczać medyka przed morowym powietrzem. Panowie są pewnie ciekawi, dlaczego maska lekarza jest zaopatrzona w ptasi dziób. To proste. Dziób albo inaczej wydłużony nos to organ węchu, ma on bezbłędnie wyczuwać woń dżumy…
Mockowi dźwięczały w uszach te słowa, kiedy studiował dokumenty mizantropów. Aż do dzisiaj nie pojmował, dlaczego symbolem sekty jest doktor Dżuma z Rzymu. I teraz nagle, tuż przed snem, dotarło do niego światło zrozumienia. Skręcił knot w naftowej lampie i wyciągnął się wygodnie pod pierzyną. Mizantropi uważają siebie za tych, którzy wypędzają dżumę z ludzkich społeczeństw, czyli trzebią grupy społeczne zdegenerowane i zarażone. To tak jak ja, pomyślał, i po raz nie wiadomo który odrzucił od siebie oczywiste pytanie.
– Czy to ważne, czego ode mnie chcą? – szeptał w głuchą ciemność. – Czy nie lepiej o nic nie pytać i mieszkać w tym najlepszym w życiu mieszkaniu? Niech ten stan trwa wiecznie! Może któregoś dnia zobaczę człowieka, który mi codziennie przez klapkę w drzwiach podaje jedzenie? A zresztą po co ja mam go widzieć? Do czego jest mi potrzebny widok ludzi?
Ostatnia myśl go przeraziła. Wyskoczył z łóżka i klasnął bosymi stopami po kamiennej posadzce. Zrobiło mu się niedobrze. W myślach zaczęły wracać metaforyczne określenia, które wyczytał w dokumentach. Czy naprawdę nie chcę widzieć ludzi? – pomyślał. Staję się mizantropem, czyli „nieprzyjacielem ludzi”? Będę taki jak „lekarze dżumy ludzkiej”? Zgodzę się na śmierć i „wyciskanie wrzodów ludzkiego rodzaju”? Będę w stanie pochwalić czyn zimnego, wyrachowanego degenerata, który udusił dwie ladacznice, a przed śmiercią wyłamał im zęby, za co teraz cierpię? Albo gdy ktoś zabije chore psychicznie dziecko, tak jak to zrobił przywódca mizantropów z Leipzig, co opisano w pierwszym segregatorze? A w zamian? Co dostanę w zamian? To wszystko, o czym piszą. Dyskretne i skuteczne poparcie, uniewinnienie lub zatuszowanie wszelkich przewin, nową tożsamość, nowe nazwisko, władzę decydowania o ludzkim losie jednym pociągnięciem watermana, podróże do tropikalnych krain, piękne nagie kobiety, posłusznie klękające u stóp! Ta ostatnia wizja była tak sugestywna dla człowieka, który od siedmiu miesięcy nie dotykał kobiety, że trzeba było zastosować nadzwyczajne środki, aby ją skutecznie wytłumić. Uniósł rękę i wymierzył sobie piekącego klapsa w policzek.
– Idioto! – krzyknął. – Przecież nikt ci jeszcze niczego nie zaproponował. Korzystaj z chwili, durniu, i ciesz się, że nie musisz posłania dzielić z karaluchami!
Jeszcze nie przebrzmiały te słowa, kiedy rozległ się huk otwieranych drzwi. Nie był to odgłos towarzyszący dostarczaniu jedzenia. Na śniadanie było za wcześnie, na kolację – za późno. W drzwiach stanęło trzech ludzi ubranych jak „doktor Dżuma z Rzymu”. Ich sylwetki były obrysowane wątłym światłem, padającym gdzieś zza pleców. Jeden z nich wszedł do pokoju, podszedł do stolika i zaczął zbierać segregatory. Drugi zapalił lampę naftową, a trzeci wysoko uniósł ręce. W każdej dłoni trzymał duży stojący wieszak. Postawił je na podłodze. Na jednym z nich powiesił płaszcz i garnitur Mocka, a na czubku wieszaka zatknął jego melonik. Na drugim znalazła się długa ceratowa peleryna, kapelusz i maska z ptasim dziobem.
– Wybór należy do ciebie – zahuczał donośny głos.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
piąta po południu
Podczas niedzielnych rozgrywek w klubie szachowym „Andersen”, nazwanym tak na cześć jednego z najznakomitszych szachistów niemieckich ubiegłego wieku, zajęte były wszystkie stoliki, a wokół nich tłoczył się spory tłumek kibiców. To zainteresowanie wywołał mecz szachowy ze słynnym berlińskim klubem „Skoczek”. Pochodzący z Breslau Adolf Andersen, gdyby ożył, nie byłby chyba dzisiaj szczęśliwy, widząc poczynania członka klubu, któremu patronował. Strażnik więzienny Otto Oschewalla, choć grał z jednym z najsłabszych berlińskich zawodników, popełniał błąd za błędem. Najpierw przyjął zaproponowaną przez białe nudną i przewidywalną partię włoską, a potem – ponosząc ciężkie straty materialne – nie wykorzystał możliwości ostrej i zjadliwej obrony, czyli szansy zablokowania gońcem małej roszady przeciwnika. Przegrawszy wstępną walkę o centrum, lawirował teraz uparcie, nie zwracając uwagi na posykiwania zdegustowanych kibiców.
Oschewalla, skądinąd całkiem dobry szachista, był zdekoncentrowany, bo miał dalsze plany na dzisiaj. W każdą sobotę i niedzielę przyjeżdżał w interesach do Breslau z polskiego Śląska jego kuzyn Rudolf Glufke, który w nadodrzańskiej metropolii nawiązywał handlowe kontakty. Osoba kuzyna nie była jednak dla Oschewalli tak interesująca, jak powabna i rubensowskich kształtów jego żona Lise. Gdy mąż udawał się na różne karciane spotkania, alkoholowe libacje i sekretne narady, w czasie których przekonywał właścicieli składów i fabrykantów pieców, aby kupowali kafle firmy Glufke &Szyndzielorz, żona w ramionach „dużego Ottona”, jak go nazywała, doznawała bardzo rozkosznych, intensywnych uniesień. Oschewalla zupełnie dla niej oszalał, dzień przed spotkaniem nie mógł spać, nie mógł jeść ani pić. Zwijał się w mękach oczekiwania i nieustannie myślał o chwili, kiedy pobiegnie do przytulnego hoteliku „Pod Rucianym Wiankiem” na Neue Taschenstrasse, w którym wbrew nazwie bywało bardzo mało dziewic, położy odpowiedni banknot na ladzie i – nie dostrzegając porozumiewawczego mrugnięcia portiera i jego obleśnego uśmieszku – wpadnie do jednopokojowego gniazdka, gdzie w przeźroczystym peniuarze i pantofelkach z pomponikami będzie na niego czekać słodka Lise o barokowych kształtach.
Nic dziwnego, że Oschewalla popełniał błąd za błędem i kiedy groził mu mat w sześciu ruchach, położył na szachownicy króla, poddając partię. Spojrzał na zegarek, a potem bez słowa pożegnania, nie podawszy ręki zwycięzcy ani nie spojrzawszy na nikogo, wybiegł chyłkiem z sali.
Wszyscy sądzili, że Otto Oschewalla pierzchnął ze wstydu. Jeden z kibiców, stojący przy całkiem innym stoliku, znał prawdziwą przyczynę tej ucieczki.
Breslau, niedziela 23 marca 1924 roku,
szósta po południu
Cornelius Wirth starał się zdecydowanie rozgraniczać sprawy osobiste i zawodowe. Nie pozwalał, aby te dwie sfery jego życia w jakimkolwiek punkcie się przecinały. Nigdy nie opowiadał ani swojej ciekawskiej długoletniej kochance, ani jej jeszcze bardziej ciekawskiej małoletniej siostrze – którą z rozpędu również utrzymywał – o wydarzeniach dnia powszedniego w niełatwym procederze, jaki od lat uprawiał. Był zresztą przekonany, że naraziłby się na ich lękliwe i piskliwe wrzaski, gdyby ujawnił, czym zajmuje się na co dzień. Choć ich pozycja w jego życiu nie uprawniała do żadnych pytań i pretensyj, tolerował – sam nie wiedząc dlaczego – wybuchy złości i histerii i zbywał je mruknięciami i monosylabami, co zresztą żadnej z nich nie dziwiło i potwierdzało opinię o nim jako „prawdziwym mężczyźnie”, który milczy i robi swoje. Z drugiej strony nie puszczał pary z ust, kiedy o sprawy sercowe indagowały go te, z którymi najchętniej oddawał się uciechom. Wobec wścibskich prostytutek, które chciałyby wiedzieć, ileż to razy dziennie „słodki Corni” zaszczyca swoją kochankę w alkowie, był milczący, zniecierpliwiony i ostatecznie oddalał od siebie takie, które przekraczały granicę natręctwa. Po prostu nie mieszał rozrywek z pracą.
Dlatego się nie cieszył, kiedy jego patron Eberhard Mock proponował mu prywatne spotkania w burdelach albo w hotelikach, które nie były niczym innym jak zakamuflowanymi burdelami. Mock – w odróżnieniu od Wirtha – często traktował te przybytki jak swój dom. Był bowiem kawalerem i stałym bywalcem lupanarów, a ponadto nie miał od kilku dobrych lat utrzymanki, ponieważ – w odróżnieniu od Wirtha – był impulsywny i niewyrozumiały wobec krzyków, pisków, histerii i wszelkich prób zawłaszczania swojej osoby. Ladacznice natomiast te zachowania przejawiały rzadko, a najczęściej wcale. Dlatego lubił je z wzajemnością i bez żadnego głębszego sentymentu. Często udawało mu się przebić przez ich pancerz lekceważenia i wulgarności; wtedy docierał do delikatnego wnętrza zbolałych małych dziewczynek, które chcą być przytulane i ochraniane. Oczywiście były wśród nich i takie – Mock w chwilach złości twierdził, że nawet stanowią większość – które przy nim mruczały niczym rozespane kocięta, a po zainkasowaniu najczęściej podwojonego honorarium szydziły poza oczami z „sentymentalnego gołąbka”. Chociaż o tym wiedział, nie żałował im czułości, za co – szczerze lub nieszczerze, z zaangażowaniem lub mechanicznie – dawały mu słodkie chwile, które Napoleon nazywał „odpoczynkiem wojownika”.