Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

czwarta po południu

Piwiarnia „Pod Dzwonem” na Ohlauerstrasse wypełniona była nieruchomym, gorącym powietrzem. Żadne kanały wentylacyjne nie mogły wessać i wyrzucić na zewnątrz woni, które tworzyły przytłaczający zaduch. W ciasnym wnętrzu wiły się smugi śmierdzącego dymu z taniego tytoniu. Nad stolikami ciążyła mieszanina zapachu potraw, piwa i parujących ludzkich ciał. Moritz Mannhaupt zajął miejsce w kącie lokalu i rozejrzał się dokoła. Nie mógł się nadziwić, że w takim upale ludzie wyciskają z siebie siódme poty, jedząc gorące specjały. Szczególnie zadziwiał go tęgi, rudowłosy jegomość, przed którym stał głęboki talerz wypełniony kluskami, zwanymi „polskimi” lub „śląskimi”. Ubrany był w kamizelkę i melonik. Rękawy koszuli podwinął. Na oparciu krzesła wisiała marynarka. Łykał kluski, prawie ich nie gryząc. Jego uzębienie było jednak bezczynne tylko przez chwilę. Za moment bowiem siekał i rozgryzał plastry skóry ze słoniny, które wygrzebywał z góry kapusty na gęsto. Mannhaupt patrzył na jegomościa i kręcił głową ze zdumienia. Tamten to zauważył.

– My znajomi? – zapytał rudowłosy z pełnymi ustami.

– Nie znam pana – odpowiedział Mannhaupt i wysuszył kieliszek czystej wódki, zapijając ją ciemnym piwem „Engelhardt”.

Miazga, widoczna zza zębów i warg ludzi, którzy podczas jedzenia niedokładnie zamykają usta, była dla Mannhaupta jednym z najobrzydliwszych widoków. Spożywanie posiłków z zamkniętymi ustami, trzymanie łokci blisko tułowia oraz skromne moczenie ust w kieliszkach likieru – to były pierwsze lekcje savoir-vivre'u, jakich udzielał swoim dziewczynom. Robił to mimo pogardliwych komentarzy konkurencji, że jego podopieczne sprawiają komiczne wrażenie, zachowując się jak baronowe, a przecież na ogół przesiadują w „podłych knajpach nad wieprzowym kotletem i kuflem piwa, co – nawiasem mówiąc – często musiało im wystarczyć za całodzienne wyżywienie. Mannhaupt zbywał takie uwagi wzruszeniem ramion i przypominał, że klasę trzeba zachować wszędzie i zawsze. Tej zasadzie sam jednak bywał niewierny. Odstępował od niej w chwilach, gdy alkohol zamieniał go w innego człowieka, agresywnego i obrażalskiego, albo wtedy, gdy natrafiał na wyjątkowego chama.

Obie te przyczyny nałożyły się dziś na siebie. Podpity Mannhaupt wzdrygnął się na widok masy pokarmowej w ustach nieznajomego, w której upstrzona plamkami pietruszki żółta maź klusek mieszała się z włóknami kapusty.

– Pies, który je, nie szczeka – powiedział Mannhaupt tak głośno, że łatwo przekrzyczał niewidomego akordeonistę, który wyśpiewywał zjadliwą satyrę o kwaśnym winie z Grünbergu.

– Co? – Rudowłosy odsunął talerz parujących klusek, wstał i przepchnął swoje tęgie ciało w stronę stolika Mannhaupta. – Co niby?

– No właśnie to! – Mannhaupt zapalił papierosa i zza zasłony szarego dymu patrzył pogardliwie na rudego prostaka.

Ten podszedł do stolika i oparł na nim pięści, które stały się podpórką dla tułowia. Ze swoim wypiętym zadem przypominał goryla, przywiezionego kilka dni temu do ogrodu zoologicznego z Zanzibaru, o czym pisały wszystkie gazety w Breslau. Sutener patrzył uważnie na przedramiona jegomościa, wystające z podwiniętych rękawów koszuli, i napiął mięśnie. Miał nadzieję, że nie zawiedzie go odruch wyrobiony już w dzieciństwie, podczas licznych bójek w bandyckiej dzielnicy wokół Burgfeld. Niestety, nie przewidział, że nieznajomy wcale nie użyje rąk.

Podkute żelazem nogi stołu zgrzytnęły z wysokim piskiem po kamiennej posadzce. Mannhaupt zarejestrował gwałtowny ruch bioder rudowłosego i poczuł silny ból brzucha. Usiłował powstać, lecz najeżona drzazgami krawędź stołu przycisnęła go do ściany i unieruchomiła. Napastnik, nie zwalniając nacisku ud, otarł pot z czoła, chwycił sutenera za klapy marynarki i szarpnął gwałtownie. Mannhauptowi zdawało się, że nagle cały świat umilkł, a on leci pod sklepieniem restauracji. Rzeczywiście, w knajpie zapadła cisza. Nawet ślepy akordeonista nie zdążył dokończyć frazy, że wino z Grünbergu wydłuża ludziom oblicza. Lot Mannhaupta trwał bardzo krótko. Został wyrwany zza jednego stołu i rzucony na sąsiedni. Poczuł wilgoć na policzku i na szyi, po czym doszedł do niego silny zapach octu, cebuli i krupnioka. Chciał wstać, ale znów ktoś go poderwał.

– Nie szarpcie go tak, Smolorz – usłyszał czyjś zachrypnięty głos – bo mu portki rozerwiecie.

Wtedy oszołomionego Mannhaupta owionął lekki podmuch rozgrzanego powietrza i sutener dotknął brudnej kostki brukowej. Rozejrzał się dokoła i zobaczył to, co zwykle: delikatesy i trafikę, pod którą, jak zwykle, kręciły się jakieś szlifibruki. Tylko dwa elementy nie pasowały do znanej mu scenerii. Furgon aresztancki i rudowłosy mężczyzna wskazujący z uśmiechem drzwi pojazdu. Mannhaupt podszedł do nich posłusznie. W ciągu tych kilku minut zrozumiał, że złe maniery i zaczepki nie popłacają. Tę myśl porzucił jednak, kiedy znalazł się wewnątrz furgonu i zobaczył kilku innych mężczyzn, z którymi łączył go uprawiany zawód. Spojrzał na ponure wejrzenia konkurencji i zrozumiał, że tu nie poszło o zachowanie, którym obraził rudowłosego gliniarza. I tak zostałby dzisiaj zamknięty, choćby kłaniał się w pas i czapkował każdemu napotkanemu policjantowi. Dziś był najwidoczniej zły dzień dla alfonsów.

Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

wpół do piątej po południu

Szef decernatu IV Prezydium Policji, radca kryminalny Josef Ilssheimer, był urodzonym beznadziejnym biurokratą. Uwielbiał siedzieć za swoim potężnym biurkiem, w otoczeniu segregatorów i książek prawniczych. Za stracony uważał dzień, w którym nie przerzuciłby choć kilku stron kodeksu prawa karnego albo wewnętrznych instrukcji policyjnych w poszukiwaniu punktów i paragrafów, którymi opatrzyłby swoje długie raporty o stanie aktualnych spraw wydziału. Jego miłość do biurokracji zyskała mu przychylność obecnego prezydenta policji Kleibömera, który równo dwadzieścia lat pracował w Strassburgu i pruską biurokrację szanował równie głęboko, jak nienawidził alzackiej bylejakości i nieporządku. Dzięki temu Ilssheimer mógł w sposób nieskrępowany uwielbiać biurokrację i dalej sporządzać raporty, wypełnione kunsztownymi i bogatymi frazami ze szczególnym uwzględnieniem rozbudowanych bezokoliczników. Jego uczucie przygasało jednak przed czwartą po południu, kiedy porzucał ponury zamek książąt brzesko-legnickich, w którym mieściło się obecnie prezydium, i udawał się dorożką na objazd sklepów z artykułami egzotycznymi, gdzie oglądał wyroby orientalne, nade wszystko japońskie wachlarze do swojej ogromnej i znanej w Breslau kolekcji.

Dziś nie mógł oddać się swojej pasji, ponieważ kilka minut przed wyjściem został wezwany do biura prezydenta, gdzie jego sekretarz przekazał mu z kwaśną miną oficjalną skargę na nadwachmistrza Eberharda Mocka, oznajmiając, że prezydent oczekuje wyjaśnień na piśmie najpóźniej jutro przed godziną dziewiątą rano. Pismo to, choć dotyczyło podwładnego Ilssheimera, omyłkowo zaadresowano do wydziału kryminalnego, czyli trafiło wprost do rąk Heinricha Mühlhausa. Ten, po zapoznaniu się z tekstem, przesłał je – drogą służbową, dołączając odpowiednią adnotację – do biura prezydenta. Szef policji kryminalnej nie mógł skontaktować się z Ilssheimerem w tajemnicy przed prezydentem, ponieważ – co zwierzchnik Mocka doskonale rozumiał i aprobował – byłoby to złamanie paragrafu 18, punkt 14bc wewnętrznej instrukcji Prezydium Policji w Breslau z dnia 12 marca 1920 roku, mówiącej, iż w razie niemożności rozpatrzenia pisma urzędowego w ramach jednego wydziału należy je przesłać wprost do biura prezydenta policji. W piśmie nr 1254a/23 strażnik więzienny, kapral Otto Oschewalla „skarży się na zachowanie nadwachmistrza Eberharda Mocka. Donosi, iż został przez niego zaatakowany i dotkliwie pobity. Żąda wyciągnięcia wobec E. Mocka najwyższych konsekwencji służbowych”. Pismo Oschewalli, opatrzone własnoręczną notatką: „Skargę uważam za wysoce uzasadnioną”, zostało podpisane „Langer, dyrektor więzienia śledczego w Breslau”.

14
{"b":"269459","o":1}