– Kurwa mać! – westchnął Smolorz. – Porzygał się, skurwysyn jeden. Teraz się jeszcze udusi…
Smolorz wrzucił strzykawki do kuferka i wyrwał Hockermannowi knebel. Mylił się. Na ustach więźnia wykwitała epileptyczna piana. Hockermann złamał się wpół, głowę oparł na kolanach Sophie, wyprężył się i zaczął podrygiwać. Szyba od wewnątrz pokryła się parą. Mock, widząc kiwające się na resorach auto, otworzył drzwi od strony Hockermanna i wyciągnął go na śnieg.
– Zamknij drzwi – krzyknął do Smolorza, nie chcąc widzieć utkwionych w sobie oczu Sophie.
Smolorz zrobił, co mu kazano, i podbiegł do Mocka. Ten usiłował wcisnąć więźniowi w usta własny portfel, by nie dopuścić do przegryzienia języka. Nagle Hockermann otworzył oczy i się roześmiał.
– Właśnie dokonuje się ostatni mord przed nadejściem proroka – powiedział cicho do Mocka. – Tam, to tam! On nadchodzi! – wrzasnął i rzucił się nagle całym ciałem w stronę drzwi do kamienicy.
– O żesz ty – sapnął Smolorz i wcisnął knebel do ust Hockermanna. Chwycił go pod ramiona i z trudem łapiąc równowagę, otworzył drzwi od auta i wepchnął ciało do środka.
Przez sypki lekki śnieg doszedł znany wszystkim dźwięk. Zegar na ratuszu uderzył dwukrotnie. Mock, słysząc to, zastygł.
– Wpół do ósmej! – krzyknął do Smolorza. – Wtedy kupiec zabił! Idziemy! Sprawdzamy wszystkie mieszkania! Zaczynamy od góry.
Policjanci wpadli do kamienicy i zapalili światło na korytarzu. Ich ciężkie, oblepione śniegiem kamasze uderzały o drewniane stopnie schodów. Zza mijanych drzwi dochodziły mniej lub bardziej wesołe odgłosy. Odgłosy życia. Mock przykładał ucho do każdych i oddychał z ulgą. Stanęli na ostatnim piętrze.
– A tam już tylko strych – Smolorz wskazał ręką ku górze.
Mock zaczął powoli wchodzić. Światło załamywało się na piętrach i półpiętrach. Do poddasza docierały jego marne resztki. Mock poruszał się bardzo powoli, uważnie macając butem każdy stopień. Tam, gdzie doszedł, było całkiem ciemno. Podniósł stopę i poruszał nią w powietrzu, szukając kolejnego schodka. Nagle usłyszał stłumiony jęk. Z jednej kieszeni płaszcza wyjął rewolwer, z drugiej – zapalniczkę. Spojrzał w dół i zobaczył, że nogę trzyma na czyimś brzuchu. Pochylił się i w migotliwym świetle gazowego płomyka ujrzał bladą twarz Meinerera. Przestąpił przez niego i podszedł do drzwi. Z mieszkania nie dochodził żaden dźwięk.
– Oni tam są – usłyszał głos Meinerera. – Ona i jej kochanek.
Mock chwycił za klamkę. Drzwi były zamknięte. Cofnął się i oparł o chybotliwą poręcz. Odbił się od niej i runął na drzwi. W całej kamienicy rozległ się głośny trzask. Mock poczuł, jak gips i kawałki gruzu wpadają mu za pęknięty gorset Kiwnął głową Smolorzowi. Ten ponowił natarcie barkiem. Gruz posypał się po deskach. Gdzieś niżej ktoś wyszedł na klatkę schodową i nie odchodził. Smolorz jeszcze raz uderzył i wpadł z drzwiami i kawałkami cegieł do środka. Mock wsunął ramię do mieszkania i przeciągnął ręką po ścianie obok framugi. Natrafił na wyłącznik światła. Przesunął w dół małą dźwigienkę i uskoczył na bok w silnym błysku elektryczności. Nic się nie stało. Smolorz na podłodze nie ruszał się, Mock stał na korytarzu obok leżącego Meinerera. Obaj lustrowali wnętrze mieszkania. Ich oczom ukazał się jeden wielki pokój, którego centralny punkt stanowiło pianino. Stały na nim dwie butelki wina i wpółopróżnione talerze. Pod ścianami i koło tapczanu rozłożone były szerokie stojaki. Mock poczuł ucisk gorsetu. Deski te miały swoją nazwę, której nie mógł sobie przypomnieć. Róg pokoju oddzielony był dwoma parawanami. Mock widział gdzieś niedawno takie parawany… Pamięć najwyraźniej odmawiała mu posłuszeństwa. Smolorz podniósł się, ukucnął i rzucił się na ścianę. Nic się nie stało, nikt nie strzelił. Mock wszedł wolnym krokiem do pomieszczenia i skierował się ku parawanom. Chwycił jeden z nich i złożył go jak harmonijkę. Za parawanami był półokrągły zlew. Pod nim leżały dwa nagie ciała. Kobieta i mężczyzna. Na ciałach widniały małe okrągłe rany, z których wypływały strużki krwi. Głowy trupów ukryte były w cieniu zlewu. Mock nie zbliżał się do ciał, usiadł na tapczanie i zamknął oczy. Właśnie przypomniał sobie, jak nazywają się takie stojaki. Zaciskał mocno napuchnięte czerwone powieki i nie pozwalał wypływać gorącym łzom. W gardle czuł piekący, gorzki smak. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Już wiedział doskonale, że takie stojaki nazywają się „sztalugami” i zwykle stoją w malarskich atelier.
WROCŁAW, PIĄTEK 27 GRUDNIA, GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Na pierwszym piętrze gmachu Prezydium Policji przy Schuhbrücke trzaskały ku sufitowi dymy magnezji. W sali odpraw tłoczyli się i pokrzykiwali dziennikarze. Za szerokim stołem siedział Heinrich Mühlhaus i pykał spokojnie fajkę. Sekretarz Mocka, Ernst von Stetten, szybkimi wyciągnięciami ramienia udzielał głosu dziennikarzom.
– Czy to prawda, że kochankowie zostali otruci narkotykiem?
– Prawda.
– Co radca Mock robił tam o tej porze?
– Zamordowany jest… był jego bratankiem. Radca Mock szedł do niego, by złożyć mu życzenia.
– Dziwne… stryj do bratanka… Nie powinno być odwrotnie?
– Nie wiem. Savoir-vivre nie jest moją specjalnością.
– Jaki był motyw?
– Sprawca zabił z zazdrości. Był odrzuconym kochankiem.
– Zamordowana porzuciła go dla bratanka radcy Mocka?
– Tak.
– Trzydziestoletnia kobieta ma dziewiętnastoletniego kochanka?
– Miała, drogi panie. I gratuluję dobrej pamięci. O wieku ofiar mówiłem przed pięcioma minutami. Bystrzak z pana.
– Jak Mock złapał sprawcę?
– Zastał go rozpaczającego nad trupem kobiety.
– Skąd sprawca, policjant, znał Inge, królową półświatka?
– Praca policji w dużej mierze dotyczy ludzi z półświatka.
– Co sprawca ma wspólnego z „mordercą z kalendarza”?
– Sprawca podszył się pod „mordercę z kalendarza”.
– Kim jest „morderca z kalendarza”?
– Erich Hockermann. Dziś rano przyznał się do popełnienia pięciu morderstw we Wrocławiu i jednego w Wiesbaden.
– Dlaczego je popełnił? Jaki miał motyw?
– Był fanatycznym zwolennikiem von Orloffa i znanym okultystą. Twierdził, że jest ramieniem Boga, biczem bożym… Kimś, kto przygotowuje świat do paruzji… Ze swoją wiedzą historyczną łatwo znajdował zapisy w starych aktach o dawnych zbrodniach, a potem je odtwarzał…
Mühlhaus wstał i wyszedł, a von Stetten uprzejmie podziękował dziennikarzom za przybycie.
NOWY JORK, PONIEDZIAŁEK 21 LISTOPADA 1960 ROKU, PIĄTA RANO
Anwaldt wstał i podszedł do wiszącej na ścianie mapy. Przesunął po niej palcem i przez chwilę przebywał w zasypanym śniegiem mieście, mieście wysmukłych wież kościołów, mieście otulonym dymem fabryk, które teraz nazywa się już inaczej i leży w innym kraju.
– Nie powiedziałeś mi, Eberhardzie – Anwaldt odszedł od mapy i usiadł z powrotem w fotelu – co zrobiłeś ze swoją żoną…
Za oknem rozległo się szczekanie, a potem psie łapy zapluskały w kałuży.
– Puściłem ją wolno – powiedział Mock. – Pozwoliłem jej dalej grzeszyć z baronem. Niedługo później się rozwiodłem. Per procura. Sophie nie wzięła ode mnie żadnych pieniędzy i gdzieś wyjechała.
Nocną ciszę przecinało bulgotanie kroplówki. Mock patrzył na Anwaldta i nic nie mówił.
– Jest to niezwykła i tragiczna historia – Anwaldt przetarł senne oczy – ale dlaczego od niej uzależniłeś swoją spowiedź? Ach, już rozumiem… Nigdy nikomu nie wyznałeś jeszcze tego grzechu… I mnie najpierw chciałeś o tym powiedzieć… Rozumiem…
– Niczego nie rozumiesz – zaświstał Mock. – Po pierwsze, już się z tego grzechu spowiadałem, a po drugie, mam dość odwagi, by spowiadać się przed śmiercią bez próbnych wyznań przed tobą.
Po suficie i po ścianie przesunęła się smuga światła. Przez moment w jej blasku znalazła się twarz Anwaldta.
– Ostatniego morderstwa na moim Erwinie i Inge Ganserich nie dokonał Meinerer – Mock powoli dobierał słowa. – To było dzieło diabła, złego ducha czy jak tam go nazwiesz – Mock sięgnął po papierośnicę i obrócił ją w palcach. – To nie Meinerer. On w ogóle nie wszedł do atelier Inge. Tkwił pod drzwiami i twierdził, że słyszał jakieś głosy… Nasz lekarz sądowy, doktor Lasarius, dokonał analizy chemicznej trucizny, która zabiła Erwina. Znajdował się w niej jakiś związek, który…