Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czy pan radca myśli, że ja zdradzę przyjaciela pod wpływem tak interesującej oferty? – Briesskorn obracał w długich palcach kolejnego papierosa. – Przecież wiem, że Piechotta mnie nienawidzi i prędzej zerwie z panem przyjaźń, niż przestanie mnie dręczyć…

– Pan mnie obraża – Mock dopił kawę, wstał od stołu i z uwagą pomacał flaszkę w kieszeni płaszcza. – Pan wątpi w moje słowa… Pan jest bystry i dobrze zrozumiał moją ofertę, ale pan myśli, że chcę pana oszukać, że jestem drobnym krętaczem, pokątnym oszustem, czy tak? Wiesz, młody człowieku, czym jest przyjaźń między mężczyznami?

– Erwin jest u Inge Gänserich – powiedział Briesskorn i zgniótł w palcach niezapalonego papierosa. Jasny tytoń „Georgia” rozsypał się na marmurowy blat stolika.

– Dziękuję panu – Mock podał mu rękę. Gimnazjalista chwycił ją i mocno trzymał.

– Męska przyjaźń i męskie słowo to chyba coś najpewniejszego na świecie – powiedział Briesskorn. – Wierzę panu, panie radco… To, że zdradziłem, gdzie jest Erwin, nie sprawi, że nasza przyjaźń zginie…

– Najpewniejszą rzeczą na świecie – Mock obrócił w palcach kapelusz – jest śmierć. Napisz tak do swojej Lotty.

WROCŁAW, SOBOTA 21 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO SZÓSTEJ

Mock nie musiał nikogo pytać, kim jest Inge Gänserich ani gdzie mieszka. Znał doskonale oficynę na Gartenstrasse 35 za pasmanterią Hartmanna. Tam właśnie mieszkała ta znana malarka, która – jak Mock pamiętał z kartoteki – przed dziesięcioma laty pojawiła się w śląskiej stolicy. Najpierw zaczęła tu szukać szczęścia jako modelka. Słynęła z tego, że – jeśli zgodziła się jakiemuś artyście pozować – było to jednoznaczne z wyrażeniem zgody na dzielenie z nim łoża. Owo „tak” nie było jednak wymawiane zbyt często i zależało w dużej mierze od płaconego jej honorarium. Nic zatem dziwnego, że piękna, tajemnicza i małomówna Inge była modelką i muzą jedynie najbogatszych malarzy. Jednemu z nich, niejakiemu Arno Gänserichowi, autorowi surrealistycznych podmorskich pejzaży, Inge odpowiedziała dwukrotnie „tak” – raz, krótko po tym, jak został jej przedstawiony, drugi raz – przy ołtarzu. Po hucznym weselu młoda para zamieszkała na Gartenstrasse 35 i przez ponad rok kontynuowała po nocach weselne przyjęcie, ku zgrozie i wściekłości spokojnych i spracowanych sąsiadów. Tam Mock zobaczył Inge po raz pierwszy, kiedy w 1920 roku został wezwany przez swojego ówczesnego szefa, oberpolicmajstra z rewiru piątego, na akcję uspokojenia dzikiej pijackiej orgii, jaką urządzili młodzi małżonkowie. Mockowi dała się wtedy mocno we znaki malarska pasja obecnych na przyjęciu gości. Przeklinał ordynarnie artystyczne uzdolnienia panów i pań, którzy zamroczeni morfiną porozlewali farby i własnymi nagimi ciałami mieszali je na palecie podłogi. Mock chwycił wtedy Inge w objęcia, okrył ją kocem, a potem rozpoczął ciężką walkę, by ją wyprowadzić z mieszkania. Jeszcze dziś, mijając pasmanterię Hartmanna, czuł jej zęby na swojej dłoni, wciąż widział, jak wylewa na jego garnitur z drogiej, polskiej, bielskiej wełny wiadro niebieskiej olejnej farby, którą jej mąż usiłował oddać melancholię podwodnego pejzażu. Mock pamiętał też siebie, jakby z oddalenia, w zwolnionym tempie, kiedy podnosił pięść nad kształtną głową Inge i zadawał cios.

Odrzucił przykre wspomnienie znęcania się nad aresztantką i skierował myśli ku późniejszym losom Inge. Przypomniał sobie inne wezwanie, jesienną noc i fotel, w którym Arno Gänserich dobrowolnie zakończył życie zaraz po tym, jak ujrzał swą żonę obejmującą smukłymi udami wygoloną głowę atlety z cyrku Buscha.

Mock stanął na półpiętrze i otworzył okno. Mimo zimna czuł strużki potu spływające mu za chirurgiczny gorset. Na niewielkim podwórku, w świetle gazowej latarni ślizgały się dzieci. Ich radosny wrzask płoszył gromady wron, które okupowały dekle śmietników, i nakładał się na dwa zgrzytliwe odgłosy. Pierwszy z nich wydawał szlifierz – rozstawił na podwórku napędzaną pedałem maszynę i ostrzył noże, które niedługo zagłębią się w miękkie brzuchy wigilijnych karpi. Drugi zgrzyt dobiegał spod pompy. Dziewczynka w pocerowanym płaszczyku huśtała się na niej, napełniając wiadro, a za duże na nią buty kłapały obcasami na udeptanym śniegu w rytm skrzypienia zardzewiałego urządzenia. Ze starej, pozbawionej dachu szopy na samym końcu podwórza wydostawała się strużka dymu. Dwoje dzieci, przebranych za Indian, wbiło w klepisko szopy cztery kije, a następnie rozwiesiło na nich połatany koc. W ten sposób powstał wigwam, w którego centrum płonęło ognisko. Po chwili z wigwamu dobiegły dzikie wrzaski czerwonoskórych.

Mock ruszył po schodach i odświeżał w pamięci dalsze informacje o Inge. Wernisaże, podczas których jej doskonałe ciało owinięte było jedynie płachtą aksamitu, jej kochankowie – przedstawiciele wszystkich zawodów, jej rozerotyzowane obrazy, które burzyły sny spokojnym wrocławianom, i jej gruba kartoteka w archiwum komisji narkotykowej – wszystko to Mock zbierał teraz skrzętnie w zakamarkach mózgu jak uzbrojenie przeciwko przebiegłemu przeciwnikowi. Na półpiętrze poniżej drzwi Inge ktoś stał. Radca jedną ręką sięgnął po rewolwer, drugą zaś zapalił zapalniczkę. Ogienek oświetlił korytarz. Mock schował starego walthera do kieszeni, a uwolnioną od jego ciężaru dłoń podał stojącemu mężczyźnie.

– Dobrze, Meinerer – sapnął Mock. – Jesteście tu, gdzie powinniście.

Meinerer, milcząc, podał mu rękę. W ciszy zimowego popołudnia, w mroku klatki schodowej słychać było kobiece jęki, których nie mogły zagłuszyć okrzyki Indian. Odgłosy te dochodziły zza drzwi Inge Gänserich. Do tego dołączyło się przeraźliwe zgrzytanie sprężyn łóżka.

– To mój bratanek? – zapytał Mock. Nie doczekawszy się odpowiedzi, spojrzał z troską na Meinerera. – Jesteście zmęczeni. Jutro macie wolne. Pojutrze przyjdźcie do mnie na ósmą na odprawę… Dobrze wykonaliście zadanie. Zamykamy sprawę Erwina Mocka. Od tej pory prowadzicie z nami sprawę „kalendarzowego mordercy”.

Meinerer bez słowa odwrócił się i zszedł po schodach. Mock uśmiechnął się na myśl o swoim bratanku i nasłuchiwał dalej. Mijały minuty, na klatce schodowej zapalało się światło, ubogo ubrani mieszkańcy kamienicy przechodzili obok Mocka, nawet jeden z nich, stary kolejarz, próbował go zapytać, czego tutaj szuka, ale policyjna legitymacja szybko zaspokoiła jego ciekawość. Kobiecy głos wołał dzieci do domu, na kolację, okrzyki na podwórzu umilkły, umilkły jęki Inge, już nie zgrzytała ani pompa, ani szlifierka, ani łóżko, na którym Erwin Mock stawał się mężczyzną.

Mock naciskał na dzwonek i czekał. Długo. Bardzo długo. W końcu drzwi się uchyliły i Mock ujrzał twarz, która czasem śniła mu się po nocach jak erynia, jak wyrzut sumienia. Inge wiedziała, kim jest stryj jej najnowszego kochanka – zatem wizyta Mocka nie mogła być pomyłką. Otworzyła drzwi na oścież i weszła do jedynego, jak pamiętał, pomieszczenia w tym mieszkaniu, zostawiając radcę samego w ciemnym przedpokoju. Mock rozejrzał się i – ku swojemu zdziwieniu – nie zauważył żadnych sztalug. Pociągnął nosem i nie poczuł zapachu farb. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy w ogromnym pokoju nie zobaczył, oprócz bałaganu, niczego, co by świadczyło o artystycznej profesji pani domu. Erwin, nic nie mówiąc, siedział na skrzypiącym łóżku owinięty prześcieradłem, które powoli wilgotniało od jego potu.

– Jak ładnie tu u pani, pani Gänserich – powiedział Mock, siadając przy stole. Na zawalonym niedopałkami blacie z trudem znalazł miejsce dla łokci. – Czy mogłaby pani zostawić nas na chwilę samych?

– Nie – powiedział twardo Erwin. – Ona ma tu być.

– Dobrze – Mock zdjął płaszcz i kapelusz. Z braku miejsca, gdzie mógłby je położyć, płaszcz przewiesił przez ramię, a kapelusz założył na kolano. – Powiem zatem krótko. Mam do ciebie prośbę. Nie rezygnuj ze szkoły. Jesteś uczniem primy. Za kilka miesięcy matura. Zdaj ją i studiuj germanistykę, filozofię czy cokolwiek innego, czego nie akceptuje twój ojciec…

52
{"b":"269456","o":1}