Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Obudził się pan, Mock. Spał pan dwadzieścia godzin. Wcześniej jeszcze dłużej. Cały tydzień w śpiączce. Może pan mówić?

Mock poruszył twierdząco głową i zorientował się, że tkwi ona w czymś sztywnym. Następne, co poczuł, to pieczenie rozrywające mu skórę na brodzie. Zamknął oczy i starał się przeczekać rwący strumień bólu.

– To silne i dość głębokie otarcie skóry – Mock usłyszał zgrzytliwy głos Mühlhausa. – Sprzączka od paska rozorała brodę. Doznał pan ponadto pęknięcia kręgu szyjnego. Jest pan unieruchomiony w gorsecie. To wszystko. Wyjdzie pan z tego – w głosie Mühlhausa zagrała nuta wesołości. – Witam z powrotem na tym łez padole.

Przed oczami Mocka przesunęły się w zwolnionym tempie wypadki ostatnich dni: robak wkręcający się w oko trupa w warsztacie szewskim, porąbany na kawałki Honnefelder, piekąca suchość kaca, gwałt na Sophie, jej ucieczka, bezimienna prostytutka z odrąbaną głową, sina opuchlizna na kosmatych plecach rajcy Geissena, śledztwo prowadzone wraz z dyrektorem Hartnerem, „zapomnij o tej kurwie, zajmij się robotą, by o niej nie myśleć!”, szczęśliwe rodziny w skromnych szczęśliwych domach, bieleje Wrocław, staje się bielszy niż śnieg, Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor; lavabis me, et super nivem dealbabor [18].

– Uratował pana woźny Biblioteki Uniwersyteckiej, niejaki Josef Maron – ciągnął Mühlhaus. – Nie chciał być pańskim Charonem – zachichotał.

– Zapomniałem dla niego obola – Mock zamknął oczy i zasnął. Spał jednak tylko przez chwilę, w której powolny rytm przesuwających się niedawnych zdarzeń przybrał na sile. Z trudem odwrócił się na bok i bluzgnął wymiocinami na szpitalne linoleum w granitowy deseń.

WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA DRUGA PO POŁUDNIU

Mock obudził się po raz kolejny tego dnia i natychmiast podniósł się na łóżku. Krew uderzyła mu do głowy, szyję przeszył przenikliwy ból, a otarta broda boleśnie nacisnęła na szorstką krawędź gorsetu. Upadł na poduszkę i pozwolił strugom potu płynąć po czole. Potem wolno wyciągnął rękę, nacisnął guzik przy łóżku i po chwili ujrzał w pokoju siostrę boromeuszkę.

– Czy ten pan, który był u mnie dziś rano – wyszeptał – jest tu gdzieś jeszcze?

– On tu jest od kilku dni – siostra spuściła skromnie oczy. – I nie odchodzi od pana. Chyba że do łazienki albo zapalić. Zaraz przyjdzie. Czy coś jeszcze?

Mock chciał pokręcić przecząco głową, ale przypomniał sobie o pękniętym kręgu szyjnym. Nie powiedział zatem nic, a siostra rozwiała się w bieli szpitalnego wnętrza. Zamiast niej pojawił się Mühlhaus, ogrzewający dłonie ciepłym cybuchem.

– O, znów pan się obudził! – powiedział. – Mam nadzieję, że nie zareaguje pan z takim obrzydzeniem na kolejny powrót do rzeczywistości.

– Do czegóż tu wracać? – sapnął Mock i zamknął oczy. Zobaczył wtedy zupełnie inny obraz: noc, Mühlhaus śpi na żelaznym szpitalnym krześle, popiół z cybucha rozsypany na jego kamizelce.

– Dziękuję panu, dyrektorze – Mock otworzył oczy – za to, że jest pan przy mnie. To jak czuwanie przy zmarłym. Ostatni hołd…

– Tak, czuwam przy panu – powiedział wolno Mühlhaus. – Jako pański przyjaciel i zwierzchnik. Zresztą jedno łączy się z drugim. Zwierzchnik chce, by wrócił pan do pracy. Przyjaciel wierzy, że praca pana uleczy.

Mock spojrzał na przedmiot stojący w rogu pokoju. Był to mosiężny stelaż z dwiema obejmami. W dolnej tkwił dzban z wodą, w górnej – miednica. Nad miednicą wznosił się słupek z lusterkiem. Sprzęt był misternie ozdobiony kluczami wiolinowymi. Spawacz musiał być melomanem. Na brzegu miednicy widać było pianę do golenia upstrzoną czarnymi punktami zgolonego zarostu. Mock potarł brodę i stwierdził, że jest gładka.

– Kto mnie tu goli? – szepnął.

– Ja – odpowiedział Mühlhaus. – Powinienem być fryzjerem. Pańska obdarta broda byłaby dla każdego mistrza nie lada wyzwaniem.

– Po co? Dlaczego pan się mną zajmuje? I tak nie wrócę. Bo niby do czego? – mruknął Mock.

– Mam odpowiadać jako zwierzchnik czy przyjaciel?

– Wszystko jedno.

– Wróci pan do żony i do roboty.

Mock podniósł się, nie zwracając uwagi na ból, wstał i chwycił obiema rękami za gorset, jakby chciał go ściągnąć przez głowę. Jego stopy zaczęły szukać butów, a ręce wyswobadzać się z rękawów koszuli nocnej. Po chwili nie był w stanie ignorować bólu. Padł na łóżko i wbił oczy w Mühlhausa. Ten, nieco wystraszony zachowaniem podwładnego, przypomniał sobie ostrzeżenia lekarza, by nie denerwować pacjenta, i postanowił wyrzucić z siebie wszystko.

– Niech pan posłucha, Mock – Mühlhaus upychał gorączkowo tytoń w cybuchu. – Trzy dni temu rozmawiałem z Knüferem. Znalazł pańską żonę w Wiesbaden i dziś, a najdalej jutro, będzie ona w Berlinie. Tam Knüfer umieści ją w pewnym mieszkaniu i jakieś jego przyjaciółki będą jej pilnowały dniem i nocą. Nie zabraknie jej niczego. Jak tylko zakończy pan sprawę „mordercy z kalendarza”, odbierze pan ją z Berlina i będzie po wszystkim. Pańska hipoteza o powtarzaniu się zbrodni jest przekonująca.

– I co teraz, Mühlhaus? – Mock jeszcze nigdy nie zwracał się tak do swojego szefa. – Trzyma mnie pan w szachu, co? Znajdźcie, Mock, „mordercę z kalendarza”, a ja wam powiem, gdzie jest wasza żona – naśladował zgrzytliwy głos Mühlhausa. Jeszcze raz poderwał się i usiadł na łóżku. – Proszę mnie teraz uważnie posłuchać. – Mam w dupie tę robotę i tego gada, który zabija alkoholików, hitlerowców i skorumpowanych polityków. Interesuje mnie tylko moja żona i teraz wstanę, ubiorę się i pojadę do Berlina. Znajdę Knüfera w mysiej dziurze i on mi powie, gdzie jest Sophie. Rozumie pan? Tak właśnie teraz zrobię.

– Zapomina pan – Mühlhaus chwycił się ostatniej deski ratunku – że zginęła jeszcze młoda dziewczyna. Dziwka, która za parę fenigów robiła wszystko, co się tylko zamarzyło kanaliom takim jak Geissen. Ale miała ona dopiero dziewiętnaście lat i zanim umarłaby na syfilis, mogła jeszcze trochę pożyć…

– Co mnie obchodzą jakieś bezimienne dziwki – Mock zadzwonił znów po siostrę. – Nawet nie ma jak jej wpisać do akt. Ja jadę po inną dziwkę… I ją zmienię… Nigdy już…

– Co pan z nią zrobi, do cholery, kiedy już pan ją znajdzie? – wrzasnął Mühlhaus.

– Obejmę ją za szyję – odpowiedział spokojnie Mock – i poproszę o…

Weszła siostra i zaczęła protestować, kiedy pacjent oznajmił jej zamiar opuszczenia szpitala. Bas Mocka był rozcinany przez histeryczny sopran siostry. Mühlhaus próbował uchwycić w tym szumie jedną myśl, która nie dawała mu spokoju, która miała być kontrargumentem na coś, co do czego Mock całkowicie się pomylił i czego nie uwzględnił. To nie było objęcie za szyję Sophie, by ją uściskać lub udusić, to było coś, co Mock powiedział wcześniej, coś, co się nie zgadzało z prawdą. Tak, już wiedział.

– Cicho, do cholery! Niech się siostra na chwilę zamknie! – wrzasnął Mühlhaus i z zadowoleniem przyjął furkotanie nakrochmalonego fartucha w drzwiach pokoju. – Dlaczego pan uważa, że ta prostytutka była bezimienna? Zidentyfikował ją ojciec, zaniepokojony jej nieobecnością w miejscu pracy, w którym sam ją zresztą umieścił. Niezły drań, co? Był alfonsem własnej córki – wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu. – Pracowała w tym burdelu dopiero trzy dni i koleżanki po fachu znały tylko jej pseudonim. Ojciec zidentyfikował ją przedwczoraj. Musi pan złapać mordercę tej dziewczyny… Pan w tej sprawie najgłębiej siedzi… Pan ma nowe pomysły… Ta ofiara to nie hitlerowska kanalia ani zapijaczony muzyk… To zwykła dziewczyna zmuszona do nierządu przez własnego ojca!

– Mówi pan „przez ojca”? – Mock wciąż siedział na łóżku. – Jak się ona nazywała? Powiedz pan!

– Rosemarie Bombosch.

Kiedy padło to nazwisko, Mock umilkł. Mühlhaus sapał i szukał zapałek. Zazgrzytała draska, fajka buchnęła iskrami. W drzwiach stanął lekarz i otworzył usta, by zbesztać Mühlhausa za palenie. Nie zdążył tego uczynić, bo nagle odezwał się Mock:

вернуться

[18] Pokrop mnie więc hyzopem, a będę oczyszczony, obmyj mnie, a stanę się bielszy od śniegu.

43
{"b":"269456","o":1}