„Stary myślał i wymyślił” – doszedł do wniosku.
Był to wniosek słuszny. Mock siedział wśród rozrzuconych kartek zapisanych równymi odcinkami liter, maczał stalówkę w dużym kałamarzu i pisał na odwrocie jednej z nich: „Badałeś miejsca mordu z punktu widzenia sztuki budowlanej – małe litery zaczerniały papier. – To był błąd. Jakie wyjaśnienie może być w planach i schematach? Ważna jest historia budynku. Nie historia rur, cegieł, piwnic, cementu, remontów i renowacji. Ważna jest historia ludzi, którzy tam mieszkają i mieszkali”.
– To co, mam badać drzewa genealogiczne mieszkańców? Kiedy ciocia Truda poznała wujka Jörga? – zapytał samego siebie.
Po chwili rzucił się do kałamarza i na kartki błyszczące świeżym atramentem. „Dlaczego ktoś zabija bestialsko w danym dniu? Tylko w tym ściśle określonym dniu? Dlatego, że ten dzień jest dla niego ważny. Może mści się za coś, co wydarzyło się właśnie tego dnia? Za co ten człowiek się mści? Za coś złego, co go spotkało. Za co ten człowiek mści się sadystycznie? Za coś bardzo złego, co go spotkało”.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Moment! Proszę zaczekać! – krzyknął Mock i zabrał się do pisania. „Gdzie można się dowiedzieć o bardzo złych rzeczach? – zanotował niewyraźnie. – W kartotece policyjnej”. Pękła stalówka. Von Stetten zapukał ponownie. Mock mruknął coś wściekły, widząc, jak kropelki atramentu osiadają na mankiecie jego koszuli. Sekretarz wziął to mruknięcie za zgodę na wejście do gabinetu.
– Dzwoni pańska małżonka, panie radco – von Stetten wiedział, że zaraz zobaczy uśmiech na twarzy swego szefa. Nie pomylił się.
Mock odebrał telefon i usłyszał słodki głos Sophie.
– Dzień dobry, kochanie.
– Dzień dobry. Skąd dzwonisz?
– Z domu. Chciałam ci przypomnieć o dzisiejszym koncercie dobroczynnym. Rozpoczyna się o ósmej. Ja pojadę wcześniej razem z Elisabeth. Musimy jeszcze przećwiczyć jedno miejsce z Beethovena. Gramy na samym początku.
– Dobrze. Dziękuję za przypomnienie. Jadłaś już obiad? Co Marta przyszykowała na dzisiaj?
– Jadłam u Elisabeth. Ćwiczyłyśmy cały ranek i przedpołudnie. Marta nie ugotowała dziś obiadu. Przecież powiedziałeś jej rano, że zjesz coś na mieście.
– Jasne. Zapomniałem o tym.
– To wszystko – Mock usłyszał wahanie w głosie Sophie. – Wiesz, mam wielką tremę…
– Nie martw się. Trzymam za ciebie kciuki.
– Mówisz tak jasno i prosto… Tak pewnie…
Mock milczał. Obrazy porannych uniesień stanęły mu przed oczami. Poczuł wzruszenie i wypełniła go nagła fala szczęścia.
– Wiem, wiem, kochanie, powinnam już kończyć.
– Tak, Sophie. Tak, kochanie – powiedział miękko. – Mam coś pilnego do zrobienia. Spotkamy się na koncercie.
Mock odłożył słuchawkę. Po upływie sekundy znów ją podniósł. Zdawało mu się, że przez jednostajny sygnał słyszy poranne westchnienia Sophie.
Otrząsnął się ze wspomnień, zapiął kołnierzyk i zaciągnął krawat.
– Von Stetten! – krzyknął. – Proszę do mnie!
Bladolicy sekretarz wszedł bezgłośnie. W dłoni trzymał notatnik i czekał na polecenia.
– Notujcie – Mock założył ręce na kark. – Punkt pierwszy. Od dziś przez kilka dni muszę pracować do późna w naszym archiwum. Proszę napisać odpowiednie pismo w tej sprawie do Kluxena, administratora budynku. Archiwista Scheier ma mi jak najszybciej przynieść zapasowy klucz do archiwum, bym mógł tam pracować w dzień i w nocy. Wzór pisma znajdziecie wśród papierów sprawy Lebersweilera z grudnia dwudziestego piątego. Punkt drugi. Jutro, o ósmej rano, mają być u mnie Kleinfeld i Reinert, zaufani ludzie Mühlhausa. Będą ze mną pracować w archiwum. Rano proszę zapytać o pozwolenie naszego szefa. Jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko temu, ale pro forma… Punkt trzeci. Przekażecie mojemu służącemu Adalbertowi dwa polecenia. Należy odebrać zamówioną wcześniej etolę z norek ze sklepu Beckego i mój frak z pralni na Topfkram. Ma mi to przywieźć tutaj o siódmej. Punkt czwarty. Kupcie mi coś do jedzenia i przynieście do archiwum. Tam będę. To wszystko.
WROCŁAW, ŚRODA 30 LISTOPADA, TRZY KWADRANSE NA SIÓDMĄ
Mock wsiadł do taksówki na Blücherplatz i kazał się wieźć do Domu Koncertowego na Gartenstrasse. Taksówkarz nie był zachwycony tak krótkim kursem, toteż nawet nie próbował bawić rozmową pasażera. Byłoby to zresztą bezskuteczne. Mock, wbity w przyciasny frak i rozdrażniony nikłymi efektami archiwalnej kwerendy, palił się do rozmowy równie gwałtownie jak jego cicerone. Humoru nie poprawił Mockowi nawet zdecydowany atak zimy. Zapatrzony w pęczniejący od śniegu dach Teatru Miejskiego, rozważał wyniki poszukiwań. W policyjnym archiwum było około tysiąca teczek dotyczących morderstw. Mock przejrzał prawie sto z nich. Była to żmudna i jałowa robota. Żaden z policyjnych archiwistów nigdy nie przypuszczał, że ktoś może szukać w kartotece jakichkolwiek toponimów, i akta nie były zaopatrzone w indeksy nazw miast i ulic. Oprócz indeksu nazwisk – wykonanego niedawno przez wynajętych w tym celu archiwistów – nie było dla eksploratora archiwaliów żadnej pomocy. Mock musiał zatem czytać archiwa, licząc, że natrafi na adres Rynek 2 lub Taschenstrasse 23-24 i że znajdzie datę jakiejś zbrodni, która została przypomniana rok później. Tylko raz spotkał się z adresem kamienicy, w której mieszkał Gelfrert. W aktach opisany był przypadek pedofila, który w maju zgwałcił ośmioletnią dziewczynkę w piwnicy w Kocim Zaułku. Ten zboczeniec mieszkał na parterze Friedrich-Wilhelm-Strasse 21, czyli był sąsiadem Gelfrerta. Nic więcej Mock nie znalazł.
Teraz, kiedy jechał przez obsypane śniegiem miasto, targały nim gwałtowne uczucia. Irytowała go własna ciekawość i dociekliwość, które kierowały jego myśli w stronę dawnych zbrodni i nieszczęść, a studiował je z takim zaangażowaniem, że zapominał o sprawie Gelfrerta-Honnefeldera. Przeklinał po raz tysięczny tego dnia samego siebie za to, że wychodził z jakichś pseudofilozoficznych, deterministycznych założeń, opierając całą sprawę na osobliwym analizowaniu tego, co przypadkowe i konieczne. Wściekał się na siebie za prowadzenie śledztwa, w którym przedmiot poszukiwań nie był jasno określony. Ponadto nie dawała mu spokoju kara piętnastu lat więzienia, na jaką skazał owego pedofila pruski wymiar sprawiedliwości. Był jeszcze jeden powód zdenerwowania Mocka: nie miał dziś w ustach nawet kropli alkoholu.
Nic dziwnego, że w takim stanie ducha nie dał ani feniga napiwku małomównemu taksówkarzowi, który zatrzymał się przy Gartenstrasse, naprzeciwko Domu Koncertowego, ozdobionego wielkim napisem „Adwentowy koncert dobroczynny”. Dźwigając pod pachą pudło z prezentem dla Sophie, Mock wszedł do ogromnego przedsionka wspaniałego gmachu zaprojektowanego niedawno przez Hansa Poelziga. W szatni zostawił wierzchnią garderobę oraz prezent, następnie ruszył w stronę dwuskrzydłowych drzwi, przy których wyelegantowani bileterzy kłócili się z jakimś człowiekiem.
– Nie ma pan imiennego zaproszenia! – krzyczał bileter. – Proszę stąd odejść!
– Nie zależy wam na moich pieniądzach? – Mock rozpoznał głos Smolorza. – Są gorsze od pieniędzy innych ludzi? Może mam je wam zostawić, żebyście poszli na piwo? Może wam się nie podoba, że jestem bez fraka?
Mock podskoczył do Smolorza i ujął go pod rękę.
– Ten pan nie ma do was zaufania – Mock, rozbawiony nieoczekiwanie całą sytuacją, rzucił kpiące spojrzenie bileterom. – I słusznie, bo, sądząc po waszych ryjach, podawano wam już w podstawówce wódkę zamiast tranu.
Mock odciągnął Smolorza na bok, nie zwracając uwagi na zdumionych portierów.
– No i co? – zapytał.
– W porządku. Przedpołudnie u panny Pflüger. Potem u pana w domu. Obie. Cały czas ćwiczyły – bąkał Smolorz.
– Dziękuję wam, Smolorz – Mock spojrzał przyjaźnie na podwładnego. – Jeszcze niecałe dwa tygodnie. Wytrzymajcie. Potem w nagrodę za dobrą robotę dostaniecie tydzień nieewidencjonowanego urlopu. Przed samymi świętami. Dziś jesteście już wolni.