Arnews zauważy, że kapitan zaciska zęby. To rytmiczne drganie policzków dowódcy wyda mu się pozerskie, wręcz groteskowe. Odrażające. Równocześnie stwierdzi, że i on ledwie panuje nad nerwami, choć winien w tej i każdej innej sytuacji wykazać najwięcej zdrowego rozsądku i zachować zimną krew.
— Nie sądzę — syknie, domyślając się, że jego postawa rodzi w kapitanie uczucia sprzeciwu i wrogości, że też zachowuje się sztucznie. — Naturalnym odruchem byłaby izolacja.
— Jakiś czas unikaliśmy się wzajemnie. Do wczoraj.
— Istotnie. Ale od kilkunastu godzin człowiek szuka człowieka, żeby wyładować złość na kimś żywym.
— Czy to kolejne stadium patologicznego wpływu podróży kosmicznej?
Stadium patologicznego wpływu — powtórzy w myślach Arnews. Zirytuje go ten dziwaczny, pseudomedyczny język.
— Chcesz wiedzieć, czy dostajemy hysia? — spyta. — Tak, dostajemy. Jednakowoż nie mam pojęcia, czemu to zawdzięczamy.
— Chcę wiedzieć, jak temu zaradzić — wycedzi Joll.
— Spróbuj zaaplikować załodze podwójną dawkę środków uspokajających. Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy. A teraz wyjdź, wyjdź stąd, do diabła!
Dowódca dopiero za drzwiami pojmie, że psychoanalityk posunął się za daleko. Zdusi przekleństwo i zejdzie do ładowni, aby w spokoju przemyśleć wszystko dokładnie. Po drodze wstąpi do magazynu broni. Natychmiast spostrzeże brak trzech miotaczy. Odwróci się gwałtownie, przestraszony urojonym szelestem. Potem przeciągnie dłonią po twarzy.
— Opanuj się — powie głośno.
Wyjmie z uchwytów krótki, ręczny parezator i schowa go do kieszeni. Wejście do magazynu zablokuje funkcyjnym szyfrem. Odnalezienie trzech sztuk broni postanowi odłożyć do następnego dnia i uda się na spoczynek. Zaśnie nad ranem.
Obudzą go krzyki dobiegające z części dziobowej. W biegu narzuci bluzę, odbezpieczy parezator. Przed sterownią zwolni, zbliży się do niej na
palcach. W środku, cztery kroki za Luggiem, niebawem zdającym dyżur, będzie stał Tethulos — wirusolog — z miotaczem gotowym do pracy.
— Wykonuj! — wrzaśnie Tethulos, mierząc z broni w plecy Luggia. — Program czwarty z automatycznym na ósmy! Słyszysz?!
Luggio oprze dłoń na pulpicie programującym
— Prędzej! Dla mnie to frajda kropnąć kogoś takiego jak ty!
Dowódca naciśnie spust. Poczuje tysiące słabych ukłuć na ciele. Tethulos upuści miotacz, zegnie się wpół i płynnie, jak na zwolnionym filmie, przekoziołkuje na podłogę sterowni.
Luggio podniesie tępy wzrok na kapitana. Przez jakiś czas znać będzie po nim skutki przebywania zbyt blisko pola paraliżującego.
— Chciał czwarty i ósmy — wyzna półprzytomnie. — Zejście na parkingową i manewr powrotu.
— Wstawaj1 — zażąda dowódca, schylając się po opuszczony miotacz. — Zgłoś się do Schulza po coś na nerwy.
Potem zacznie obchodzić kabiny i wyganiać, kogo napotka, do lekarza. W razie oporu pomoże sobie kolbą broni. Powtarzając szeptem: „Opanuj się”, dojdzie do pokoju Barnetta. Wtedy usłyszy detonację. Pogna w jej kierunku. Drzwi magazynu broni zastanie sforsowane miotaczem, a w środku poprzewracane stojaki i otwartą skrzynię z zapasowymi wkładami energetycznymi. Strzeli do cienia majaczącego w kącie, demolując doszczętnie wnętrze magazynu. Wychodząc zauważy brak ciężkiego dezintegratora, przeznaczonego do usuwania masywnych przeszkód terenowych. W jego przeniesieniu brało udział co najmniej dwóch ludzi — wykalkuluje — bo automaty są w przechowalni. To mógł być…
Równo z pojawieniem się bielejącej od żaru plamy na ścianie — tuż obok kapitana — strumień gorącego powietrza odrzuci go do tyłu. Eksplozja zagłuszy odgłos jego upadku. W powietrzu rozejdzie się swąd spalonej wykładziny ściennej. Za załamaniem korytarza dowódca ujrzy znajomą twarz.
— Dość twoich rządów, Joll! — ryknie Gemi. — Nie potrafisz upilnować tego szczura Darknessa, więc sam to zrobię!
Fizyk zbliży do oczu przyrządy celownicze. Dowódca uskoczy we wnękę ze sprzętem tlenowym. Zawaha się przed ostatecznym krokiem. Jednocześnie zawładnie nim dzikie, atawistyczne pragnienie zemsty.
— Spokojnie, Gemi! — zawoła. — To nie twoja wina! Zdaje się, że weszliśmy w zasięg czegoś, co wyzwala w nas agresję.
Nadstawi uszu. Tam, skąd dobiegnie go ironiczny śmiech, skieruje ogień miotacza. Prażąc bez przerwy, otoczony kłębami dymu, wśród fruwających płacht kopciu, zacznie się wycofywać w stronę dziobu Jego kroki zagłuszy buczenie awaryjnej instalacji wentylacyjnej. Na pół oślepły, z załzawionymi oczami, dobrnie do pustej sterowni. W chwilę później rozlegną się pojedyncze wybuchy na śródokręciu, z wolna przechodzące w ciągłe dudnienie.
— Zamknąć grodzie! — krzyknie do pulpitu rozrządu.
Usłyszy głuchy łomot. Na tablicy zapłonie jeszcze jedna lampka kontrolna. Powiedzie wzrokiem po ekranach. Będą z nich patrzeć nienawistne mu gęby tajemniczych maszkar, wykrzywione grymasem szyderstwa. Bezwiednie uniesie ku nim wylot broni…
Ktoś zamknięty na rufie, miotany wściekłością, odbezpieczy dezintegrator i wymierzy go w główny reaktor jądrowy. Kiedy zajmie miejsce operatora, będą nim kierować wyłącznie emocje.
W zupełnej ciszy statek zamieni się w obłok o średnicy tysięcy kilometrów. Siłą pędu będzie leciał do Gwiazdy bez Klasyfikacji, która zabije załogę „Echa II”, tak jak zabiła ludzi z wyprawy „Sondy VI”.
To nastąpi za miesiąc, kiedy „Echo II” wejdzie w strefę stosunkowo dużego natężenia promieni amokularnych. Promieni, które na Ziemi zostaną odkryte za trzydzieści lat.
Wiem o tym, bo jestem poza czasem…
Uratować ich może ktoś, kto ich zawróci, bo nie mają wszak kogo szukać ani komu nieść pomocy, i narażają swe kruche życie nadaremnie. Zatem niech wracają, na razie nieświadomi, że wskutek obcej ingerencji zmieniony został kierunek ich lotu. A kiedy wrócą, kiedy Ziemia wyekspediuje „Sondę IX”, której także nie będzie dane dotrzeć dalej niż tutaj, wtenczas ludzie nazwą mnie Granicą Wszechświata i będą tak nazywać wiele lat. Ci ludzie, których świadomość obudziła moją świadomość.
Ludzie, dzięki którym poznaję siebie, dzięki którym jestem.
Bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.
I dlatego jam jest.
Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.
Jam jest, kędy drogi nieskończone, mknący w siebie, we wnętrze własne, i od się, gdzie bezkresy i rozlewiska moje, gdzie rozpadliny i głębie moje, szukaniem granic swych pochłonięty, do samookreślenia dążący…
Jam jest…
Tera… Giga… Mega…
Jam jest…
Jerzy Siewierski
Sprawozdanie
Postanowiłem opisać, jak to się przyczyniłem dla nauki. Bardzo szanują nauką. Wiem, jak trudno jest się uczyć. Skończyłem dwie klasy szkoły specjalnej i znam się na tym. Dlatego mam dla nauki wielki szacunek. Te dwie klasy kończyłem przez sześć lat, aż się nauczyłem pisać i czytać. Uczeni, jak coś zrobią dla nauki, to piszą sprawozdania. Więc i ja muszę napisać sprawozdanie, żeby opisać, jak się dla nauki przyczyniłem.
A to się tak zaczęło. Dlatego, że kocham i szanuję naukę, to gdy tylko skończyłem te dwie klasy, zaraz poszedłem do pracy w Instytucie Kosmologii i Kosmografii. Nie wiem dokładnie, co to jest kosmologia i kosmografia, ale pracuje mi się dobrze. Zamiatam korytarze, czyszczę popielniczki i myję klozety. Najlepiej lubię myć klozety, bo mi się to świetnie udaje. Są bardzo czyste i piękne, gdy je wyszoruję ryżową szczotką i proszkiem.
Dobrze robię swoją robotę i dlatego wszyscy mnie lubią i szanują. Pan profesor Towsten często daje mi cukierki, a pan docent Smith poczęstował mnie papierosem już siedem razy. I dlatego wiem, że stale, co dzień, jestem bardzo pożyteczny dla nauki. Ale raz to się jej wyjątkowo dobrze przysłużyłem i dlatego piszę to sprawozdanie.
A to tak było. Coś spadło z nieba w stanie Massachusetts. Ale to nie był ani śnieg, ani deszcz, ani nawet samolot, co się zepsuł, tylko coś zupełnie innego. Jak spadło — to zaraz zostało znalezione. Potem to przywieziono do naszego Instytutu i wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Tego dnia to profesor Towsten nawet mi nie dał cukierka, co zawsze robił. Ale ja się nie obraziłem, bo wiedziałem, że coś ważnego przywieźli i pan profesor nie miał głowy, żeby o cukierku pamiętać.