— Ale masz szczęście, chłopie. To ostatni lot. Wszystkie maszyny już w Bazie. Trzydzieści sześć samolotów przeszukiwało akwen. Nikt nic nie słyszał. Co z twoim nadajnikiem? Ja sam dwa razy przeleciałem tędy i nic. Co się z tobą działo?
— Spokojnie, Grace. Jak dowiesz się, to usiądziesz z wrażenia. Nie mogłeś mnie słyszeć. Nie byłem na powierzchni.
— A gdzie?
— W głębi. Na dnie.
— Gdzie?
— Na dnie!
Kapitan Grace spoważniał i spojrzał znacząco na towarzyszy.
— No, dobrze, Krab. Byłeś na dnie. W porządku. Opowiesz nam to w Bazie. Teraz lecimy, bo już noc.
Roman Krab roześmiał się w głos.
— Co, nie wierzycie mi? Myślicie, że zwariowałem? A to co? To jest właśnie dowód, że mówię prawdę. Co to za przedmiot? Znacie go? — Gorączkowo wyszarpnął z kieszeni czarny futerał.
Grace wziął go bez słowa, chwilę ważył w dłoni, patrząc w oczy Krabowi i wreszcie jednym szarpnięciem rozpiął z boku futerału zamek błyskawiczny. Potem wysunął zeń coś i pokazał. Krab spojrzał i zrobiło mu się gorąco. Na szerokiej dłoni kapitana Grace leżał jego własny pistolet służbowy.
Jacek Sawaszkiewicz
Granica Wszechświata
Jam jest…
Mega… Giga… Tera…
Jam jest do samookreślenia dążący, pochłonięty swych granic szukaniem, gdzie rozpadliny i głębie moje, gdzie bezkresy i rozlewiska moje, mknący w siebie, we wnętrze własne, i od się, kędy drogi nieskończone.
Jam jest Ja i Ty, On i Ona, One i O» i, My i Wy. Jam jest tu i tam, teraz i zawsze. Jam jest światłem i ciemnością, materią i pustką.
Jam jest…
Jestem, bo gdy jest coś i coś, wtedy oba są.
Jest we mnie coś, co obudziło moją jaźń, co chociaż niezauważalne — postrzegam wszystkimi zmysłami. Jest to żywe jak ja, myślące jak ja, szukające swej drogi lub dróg, rozognione umysłem, z którego czerpię.
To wiele umysłów. Zamyka je przestrzeń tak mikroskopijna, jak mikroskopijne są owe umysły. Ile ich jest? Przygarść ledwie, drążę jeden po drugim i poznaję. Płynie z nich wiedza szeroką strugą.
Te istoty zbudowano z białka. Zbudowano? Powstały z przypadku lub konieczności — tego same nie wiedzą, mimo że pragną wiedzieć. Właśnie owo pragnienie skłoniło je do opuszczenia miejsca ich poczęcia, które oni zwą planetą Ziemią. Za nimi ogrom lat podróży, podróż zaś toż przecie i praca, i wytrwałość.
Znam ich kulturę, zatem wiem o nich wszystko.
To druga ekspedycja wysłana w ślad za pierwszą, która zginęła w bezmiarze Kosmosu. Załoga „Sondy VI” odbywała lot w stanie głębokiej anabiozy. Pokładowy znamiennik regularnie upewniał Ziemię, że podróż przebiega normalnie, aż naraz zamilkł i zasiał niepokój w sercach swych twórców.
Czekano. Tak wątły sygnał mógł pochłonąć fading, mogło się zdarzyć, że interferował w pobliżu źródła podobnych fal. Czekano na próżno. Załoga „Sondy VI” przestała istnieć. W pobliżu Gwiazdy Bez Klasyfikacji ludzie unicestwili się wzajemnie.
Badam mechanizmy psychofizyczne istot ludzkich, fizjologię organizmów białkowych i cykle biologiczne ustrojów żywych. Analizuję zmiany w czynnościach narządów, tkanek i komórek pod wpływem wzrostu grawitacji, podczas nasilenia się promieniowania korpuskularnego, w trakcie nietypowych zaburzeń elektromagnetycznych. Przetrząsam historię ludzkości. Napotykam w niej zdumiewająco wzmożone rozbłyski korony słonecznej i równie zdumiewające epidemie dżumy, cholery, trądu. Odkrywam nazwy: chamsin, chinook, fen, halny, mistral, pasat, sirocco, zonda, a zaraz przy nich określenia: wzmożona pobudliwość, zaostrzenie konfliktów społecznych, wzrost przestępczości, wojna. Obserwuję zmiany geografii Kosmosu i widzę populacje o większej skłonności do zapadania na choroby psychiczne.
Kiedy „Sonda VI” weszła w strefę oddziaływania Gwiazdy bez Klasyfikacji, ludzie, wbrew programowi, zbudzili się z krionicznego letargu i powstali, aby wykonać dalsze zadania. Nim pojęli, że obudzono ich przedwcześnie, emocje i uczucia wzięły górą nad rozsądkiem i skłócana załoga w wybuchu wzajemnej nienawiści zniszczyła swe życie. Zabiła ich Gwiazda bez Klasyfikacji, a ścisłej — jej promienie, które za trzydzieści lat zostaną przez ludzi odkryte i nazwane promieniami amokularnymi.
W „Echu II”, idącym trop w trop za „Sondą VI”, załoga czuwa, by nie dać się zaskoczyć nieznanemu, lecz jest ona równie bezradna, co poprzednia. Za miesiąc wejdzie w pierwszą strefę zagrożenia i wówczas dowódcę piętnastu członków załogi ogarnie silne wzburzenie.
— Samos — powie do dyżurującego pilota, wskazując dziennik pokładowy. — Gdzie jest wpis?
Samos zamruga przekrwionymi oczami. Początkowo nie zrozumie pytania. Kiedy wreszcie pojmie, odrzeknie zdumiony:
— Przecież od dwóch lat…
— Nie możemy ciągle ufać instrumentom! — przerwie mu dowódca. — Dwa lata wczasów to wystarczająco dużo, żeby znowu zabrać się do roboty!
Pilot zamknie usta i skinie głową. Przyciśnie jeden z rozsypanych w skrytce szablonów do czystej karty dziennika. Starego napadło — stwierdzi po cichu, ale pomyśli, że wydarzyło się coś niesłychanego, przy czym i on odczuje lekkie zdenerwowanie. Przypisze je wyłącznie sobie, bo spostrzeże, że pierwszy raz od początku podróży nazwał dowódcę „starym”, wszak mówił do niego Joll, jakby znali się od dzieciństwa.
Dowódca przemierzy puste korytarze, uruchomi dźwig towarowy, walnie pięścią w taster wołania windy i spyta sam siebie: „Skąd ten wybuch?” Potem zrobi pobieżny przegląd statku.
Cała szesnastka spotka się przy obiedzie. Będzie to ewenement, ostatnio bowiem zwykle jadali osobno i o najróżniejszych porach. Niektórzy będą się oglądali po kilkumiesięcznym niewidzeniu. Zobaczą, że ten zapuścił brodę, tamten posiwiał, innemu trzęsą się ręce i ma podkrążone oczy z wyczerpania. Kapitan Joll zajrzy każdemu w twarz, jakby badał stan ich zdrowia.
— Dlaczego jest nas szesnastu? — zagadnie pozornie spokojnie. — Kto powinien dyżurować?
Luggio wstanie i bez słowa opuści mesę. Popatrzą po sobie. Potrwa to chwilę, chwilę, która nosi znamiona buntu. Bar nett — biochemik — ciśnie talerzem o ziemią i wyjdzie za Luggiem. Wzrok pozostałych spocznie na kapitanie. Wzrok pełen wyrzutu, więcej — pretensji. Rozejdą się w milczeniu. Wrócą do swoich kabin, ale nie wszyscy podejmą przerwaną pracę czy legną na łóżkach z oczami wbitymi w sufit.
Do wieczora nie wydarzy się nic szczególnego. Dopiero na godzinę przed umowną porą nocnego wypoczynku na głównym korytarzu rozgorzeje kłótnia. Wywoła ją Gemi, który posądzi mieszkającego po sąsiedzku Darknessa o grzebanie w jego papierach. Dojdzie do rękoczynów. Zaalarmowany krzykami dowódca rozdzieli zacietrzewionych fizyków.
— Już od dawna go podejrzewałem — oświadczy rozwścieczony Gemi. — Zaczaiłem się w pokoju i czekam. Patrzę, drzwi się rozsuwają, ale nie całkowicie, jakby je ktoś przytrzymywał, a on wpycha do środka tę swoją głupią gębę i łypie naokoło. Więc wziąłem za łeb…
— Dodaj, że zawołałem cię po imieniu — wtrącił Darknetete, doprowadzając się do porządku. — Chciałem tylko spytać, kiedy wreszcie zwolnisz centralny blok kalkulatora. Od trzech dni jest przeciążony, ty, ty…
W nocy chwilowa niedyspozycja układu zasilania wpłynie na natężenie światła w gabinecie dowódcy, co go rozdrażni do tego stopnia, że urwie pokrętło regulatora. Zaniepokojony stanem własnych nerwów, uda się do pokładowego psychoanalityka Arnewsa z postanowieniem ściągnięcia go z łóżka w razie potrzeby. Ale Arnews nie będzie spać.
Spojrzą na siebie spode łba.
— Wiedziałem — warknie Arnews. — Wiedziałem, że przyjdziesz. Sam nie możesz sobie dać z tym rady, co?
Jad zawarty w słowach psychoanalityka zbudzi w nim gniew. Joll pohamuje się ostatkiem woli.
— Każdy z nas ma inne zadanie, Arnews — rzeknie, uświadamiając sobie, że nigdy nie lubił tego odludka, obserwującego z wyższością załogę statku, jak gdyby z samych zachowań jej członków wiedział o nich absolutnie wszystko. — Czy to szok Kosmosu?