Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— I spisać testament — mruknął bezgłośnie, oczy zwęziły mu się, wzrok znieruchomiał, przygarbiony, rozpostarłszy ręce, szukając oparcia w samej szorstkości skały, przewinął się i zrobił ten krok, który go tyle kosztował. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, nie poczuł nawet satysfakcji, bo zobaczył, jak się wpakował. Półka po tej stronie była niższa, więc, chcąc wracać, musiałoby się skoczyć w górę. I jeszcze z tym przewinięciem — to już nie była wspinaczka ani akrobacja nawet, ale diabli wiedzą co! Zjazd na linie? Bo jeśli nie…

Widział, że to zupełny klops, a jednak trawersował dalej, póki się dało. O sytuacji mówiło wystarczająco to, że zapomniał całkiem o Anielu; nie do niego mu było. Lina, wyciągnięta ponad cały jego trawers, chwiała się pod nim, lekko napięta i nadnaturalnie wyraźna, przesadnie bliska i konkretna, bo widoczna cały czas na tle osypiska, rozmazującego się w niebieskawym powietrzu u stóp ściany. Półka kończyła się i nie było z niej drogi ani w górę, ani w dół; odwrotu też nie. — Nie widziałem jeszcze czegoś tak gładkiego — pomyślał z jakimś osobliwym spokojem, który był jednak zupełnie inny od poprzedniego: albowiem gorzej nie mogło już być — więc zdenerwowanie stało się całkowicie zbędne. Rozejrzał się. Pod stopami miał czterocentymetrowy występ, a dalej nic — aż do niewyraźnej, ciemnej plamy komina, który zdawał się zapraszać do wnętrza; dzieliły go od niego cztery metry powietrza u ściany tak spoistej, tak lecącej, jak to tylko możliwe. — I to ma być granit?! — przemknęło mu w formie wyrzutu. Musiała tędy płynąć okresami woda — tak, jej ślady, od których płyta pociemniała, widział nawet, i poszczególne krople; wziął czujnik w prawą rękę i wodził nim, szukając śladu. Popiskiwało słabo. Był. Aniel przeszedł tędy. Ale jak? Naraz zobaczył malutką plamkę szarego jak skała mchu. Zdrapał go. Malutka ryska nie większa od paznokcia. Hak nie chciał wejść głębiej niż do połowy, ale i to było zbawieniem. Szarpnął oczkiem — jak siedzi? Jakoś siedział. A więc — teraz lewą ręką za hak i powoli… Wychylony do połowy w powietrze ześliznął się jakoś oczami z komina, który kusił do skoku, wpółotwarty, zupełnie jakby stworzony przed wiekami dla tej jednej sekundowej chwili, która musiała nadejść; wzrok jego poleciał wtedy w dół jak kamień — aż dotarł do niebieskawej iskry na mżącym szaro rysunku osypiska. Decydujący krok nie został zrobiony.

— Co tam?! — rozległ się głos Masseny.

— Zaraz! Za chwilę! — odkrzyknął, przerzucając linę przez karabinek. Musiał tam zajrzeć, ale dokładniej. Znów wychylił się, zwisł trzema czwartymi ciężaru na haku, zupełnie jakby usiłował wyrwać go ze ściany, ale musiał koniecznie popatrzeć w dół, sprawdzić…

Tak, to był on. Nic innego nie mogłoby tak błyszczeć — z takiej wysokości. Bo droga odchyliła się już dawno od pionu i znajdował się teraz ze trzysta metrów w bok od miejsca, w którym rozpoczęli wspinaczkę. Szukał jakichś wyraźniejszych znaków orientacyjnych tam, w dole. Lina ściskała go nieprzyjemnie, źle się oddychało i krew pulsowała w oczach. Jak mógł, zapamiętywał konfigurację terenu; ten wielki głaz — da się go poznać, chociaż teraz widoczny jest w pionowym skrócie. Mięśnie drżały mu, kiedy wrócił do pionu. — Trzeba będzie zjechać — powiedział sobie i jakoś całkiem bezmyślnie ujął hak, który wyszedł od razu, jakby siedział w maśle; dziwnie mu się zrobiło, ale schował go do kieszeni i zaczął rozważania, jak się stąd wydostać. Udało się to, chociaż nie bardzo czysto: Massena wbił, ile się dało, haków na swoim stanowisku, skrócił linę, a Pirx po prostu przeszorował z osiem metrów po płycie, aż zawisł; tuż niżej był inny kominek i odtąd zjeżdżali już na przemian; kiedy Massena spytał go o powód odwrotu, powiedział:

— Znalazłem go.

— Aniela?

— Tak. Odpadł. Leży tam, na dole.

Powrotna droga nie trwała ani godziny; Pirx bez żalu rozstawał się z hakami; owszem, było to szczególne uczucie — pomyśleć, że nigdy już nie postawi tu nogi, ani on, ani żaden inny człowiek, a w tej skale będą tkwiły kawałki żelaza, obrobionego na Ziemi, i że to będzie już na wieki — a właściwie na zawsze.

Krull podbiegł do nich, kiedy, stanąwszy równymi nogami na głazach, zrobili kilka niepewnych jeszcze kroków, jakby odwykli od normalnego chodzenia, i z daleka już zawołał, że znalazł porzucone nieco opodal odrzutowe olstra Aniela; robot musiał zdjąć je umyślnie, nim wszedł w ścianę, co było już pewnym dowodem jego aberracji, gdyż stanowiły — w razie upadku — jedyną szansę ocalenia.

Massena zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na te rewelacje Krulla- nie krył się wcale z tym, ile kosztowała go ta droga; przeciwnie — z jakąś ostentacją usiadł na głazie, rozstawiwszy szeroko nogi, jakby się rozkoszował pewnością podstawy, i nad potrzebę wycierał chustką twarz, czoło i kark.

Pirx powiedział Krullowi, że Aniel spadł; po paru minutach poszli go szukać. Nie trwało długo, nim go znaleźli. Musiał lecieć co najmniej trzysta metrów. Pancerz tułowia rozprysnął się, metalowa czaszka też i jego monokrystaliczny mózg był miałkim szkliwem rozbryźniętym na wszystkie strony — świecił jak mika na białawych głazach. Krull nie okazał się, na szczęście, aż tak małostkowy, by dowodzić, że wspinali się całkiem niepotrzebnie. Powtórzył tylko, nie bez satysfakcji, że Aniel musiał się „rozprogramować” — pozostawione olstra są dowodem stuprocentowym. Massena był jakby odmieniony wspinaczką, ale nie na lepsze; nie próbował nawet oponować, a w ogóle wyglądało na to, że tym bardziej będzie zadowolony, im szybciej ekipa ulegnie rozwiązaniu i rozstaną się na dobre. Wracali więc w milczeniu, tym bardziej że Pirx nie uważał za wskazane dzielić się z towarzyszami własnym osądem wypadku. Był pewny, że Aniel nie uległ żadnemu defektowi, że to, co się stało, nie miało nic wspólnego z jakimiś monokryształami czy mnestronami, bo czyż on, Pirx, uległ defektowi, że tak bardzo chciało mu się pokonać tę ścianę? Aniel był po prostu bardziej podobny do swych konstruktorów, niż oni gotowi byli przyznać. Kiedy wykonał swoje zadanie, zostało mu jeszcze sporo czasu do powrotu — był przecież taki sprawny i szybki. Nie tylko widział, ale pojmował otoczenie; był stworzony do rozwiązywania trudnych zadań, to znaczy do gry, a tam objawiła mu się nie byle jaka — iż najwyższą stawką. Pirx nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, gdy pomyślał o zaślepieniu Krulla i Masseny: to, że znaleźli odłożone rozmyślnie, odrzutowe olstra, wzięli za dowód — już zupełnie pewny — aberracji. Ale przecież każdy człowiek postąpiłby tak samo, w przeciwnym razie rzecz nie miała w ogóle sensu, stanowiąc szczególną odmianę gimnastyki. O, nie o to chodziło i żadne wywody, równania, żadne wykresy nie zdołałyby go już przekonać. Zadziwiało jedno tylko — że nie odpadł wcześniej, skoro szedł sam, bez umiejętności, bez treningu, skoro się na tym nie znał, bo nie budowano go przecież po to, by walczył ze skałami. Co by się stało, gdyby wrócił? Pirx znów, nie wiedzieć czemu, był pewny, że by się o tym nigdy nie dowiedzieli. Od Aniela na pewno nie. A w owym miejscu, skoro nie miał towarzysza ani haka, a może nawet nie wiedział o ich istnieniu, zaryzykował skok. Co wtedy myślał? Pewno nic, jak on sam. Czy dosięgnął, choć na mgnienie, brzegów komina? Jeśli tak, musiał tam pozostać ślad, szczypta radioaktywnych atomów, które będą się powoli rozkładały, aż wyparują i znikną.

Wiedział jeszcze jedno: że nikomu o tym nie powie. Każdy człowiek trzymałby się kurczowo hipotezy defektu, najprostszej i najbardziej naturalnej, jedynej, która nie zmieniała obrazu świata.

Do obozowiska doszli po południu. Ich wydłużone cienie poruszały się żwawo podczas pracy; pospiesznie składali barak, który znikał całymi sekcjami, aż została po nim tylko udeptana, czworokątna pustka; obłoki przepływały, a Pirx przenosił skrzynie, zwijał płachty, robił to wszystko, co należało przedtem do Aniela — na tę myśl, gdy ją sobie, uświadomił, zatrzymał się, nim podał ciężar wyciągającemu ręce Massenie.

7
{"b":"245648","o":1}