Massenie brakło, niestety, wyrozumiałości, a może po prostu motywy Krulla nic go nie obchodziły, dosyć, że kiedy tamten uparł się przy jakimś błędnym rozwiązaniu, nie ograniczał się do zaprzeczenia, ale z ołówkiem w ręku rozkładał Krulla na obie łopatki, krok po kroku budując matematyczny wywód, i kończył go taki zadowolony, jakby nie tyle racji własnej dowiódł, ile tego, że Krull jest zadufałym osłem. Ale to nie było prawdą. Nie był zadufały — był tylko nienormalnie wrażliwy jak właśnie ktoś, kto ambicję ma osadzoną w innym miejscu aniżeli zdolności.
Pirx, który był mimowolnym świadkiem takiej rozmowy — trudno zresztą, aby nim nie był, skoro zajmowali wspólnie czterdzieści metrów kwadratowych baraku, a dźwiękoszczelność przepierzeń była zupełną fikcją, wiedział, czym się to skończy. I rzeczywiście: Krull, który nie śmiał okazać Massenie, jak bardzo zabolała go porażka, całą niechęć skupił na Pirxie, zresztą we właściwy sobie sposób. Poza okolicznościami, kiedy było to konieczne, przestał się do niego odzywać.
Wówczas już tylko Massena pozostał mu bliski — bo rzeczywiście można się było zaprzyjaźnić z tym czarnowłosym i jasnookim nerwowcem — ale Pirx miał zawsze trudności z nerwowcami, ponieważ w głębi ducha nie żywił do nich zaufania. Massenie zawsze coś było: kazał sobie zaglądać do gardła, twierdził, że nadchodzi zmiana, bo go w kościach łupie (żadna nie przyszła, ale wciąż ją przepowiadał), rzekomo cierpiał na bezsenność i co wieczora szukał ostentacyjnie pigułek, których bodaj nigdy nie zażywał — kładł je tylko na wszelki wypadek obok posłania, a rano tłumaczył Pirxowi, który, czytając do późna, doskonale słyszał jego chrapanie, że nawet nie zmrużył oka (w co, zdaje się, wierzył) Poza tym był to doskonały specjalista i błyskotliwy matematyk, z talentami organizatora, któremu poruczano bieżące programowanie automatycznej, więc bezludnej eksploracji. Jeden z takich programów wziął ze sobą dla opracowania „w wolnych chwilach”, a Krull cierpiał, bo Massena robił to, co do niego należało, bardzo szybko i dobrze, tak że naprawdę miał sporo wolnego czasu, brakło zatem podstaw do pretensji, że nie spełnia należycie swych obowiązków. Massena przydał im się więc tym bardziej, ze — jakkolwiek było to paradoksalne — ta miniaturowa wyprawa planetologiczna nie liczyła ani jednego planetologa z prawdziwego zdarzenia, bo wszak i Krull nim nie był.
Tyleż podziwu co rozpaczy godny jest ów poziom komplikacji, do jakiego mogą, bez specjalnych wysiłków z czyjejkolwiek strony, dojść stosunki łączące trzech, w końcu dość normalnych, zwykłych ludzi, na takim skalnym pustkowiu, jakie przedstawiał południowy płaskowyż Joty Wodnika.
Była tam jeszcze jedna osoba, choć nieczłowiek — wspomniany Aniel, czyli Automat Nieliniowy, jeden z najnowszych modeli produkowanych na Ziemi dla badań o wysokim stopniu samodzielności. Massena był z nimi — w charakterze cybernetyka — jedynie przez anachronizm, ponieważ regulamin przewidywał, że gdzie jest automat, powinien być też ktoś, kto by go mógł w razie potrzeby naprawić. Regulamin jednak pochodził sprzed dziesięciu lat — jak wiadomo, nie zmieniają się one zbyt często — natomiast Aniel — jak mawiał nieraz sam Massena — raczej by jego mógł w razie potrzeby naprawić. Nie tylko z tej przyczyny, że jego niezawodność nie pozostawiała nic do życzenia, ale i dlatego ponieważ miał elementarne wiadomości lekarskie. Pirx dawno już spostrzegł, że człowieka często łatwiej jest poznać po jego stosunku do robotów aniżeli do innych ludzi. Jego pokolenie przyszło na świat, którego naturalną część tworzyły automaty, tak samo jak statki kosmiczne, ale sfera ta zachowała szczególny odcień, jakby nacechowany pozostałościami irracjonalizmu. Niektórym łatwiej przychodziło polubić zwykłą maszynę, ot — choćby własny samochód, niż maszynę myślącą. Okres szerokiego eksperymentatorstwa konstruktorów chylił się już ku końcowi — tak to przynajmniej wyglądało. Budowano tylko automaty dwu typów: wąsko wyspecjalizowane i uniwersalne. Jedynie mała grupa tych ostatnich była oblekana w kształty zbliżone do ludzkich, a i to tylko dlatego, ponieważ ze wszystkich wypróbowanych konstrukcja zapożyczona od natury okazała się najsprawniejsza, szczególnie w trudnych warunkach planetarnych bezdroży.
Inżynierowie byli niezbyt szczęśliwi, kiedy produkty ich zaczęły przejawiać taką spontaniczność, która nasuwała mimo woli myśl o życiu wewnętrznym. Powiadało się na ogół, że automaty myślą, ale „nie mają osobowości”. Prawda, nikt nie słyszał o automacie, który by wpadał w gniew, zachwyt, śmiał się lub płakał; były zrównoważone doskonale, jak tego sobie życzyli konstruktorzy. Ponieważ jednak mózgi ich nie powstawały na taśmie montażowej, lecz w procesie powolnej hodowli monokryształów, z jej rozrzutem statystycznym nie do opanowania, mikroskopijne skądinąd przesunięcia molekuł powodowały takie różnice końcowe, że na dobrą sprawę nie istniały dwa identyczne automaty. A więc jednak indywidualności? Nie — odpowiadał cybernetyk — rezultaty procesu probabilistycznego; tak też myślał sobie Pirx jak każdy chyba, kto miał z nimi wiele do czynienia, kto całymi latami wyczuwał obok siebie ich milczącą, zawsze celową, zawsze logiczną krzątaninę. Zapewne, były wszystkie bardziej do siebie wzajem podobne aniżeli do ludzi, ale i one miewały swoje narowy, predylekcje, a bywały i takie, które, wykonując rozkazy, praktykowały coś w rodzaju „biernego oporu” — objaw, który, jeśli się nasilał, kończył się generalnym remontem.
Pirx, i na pewno nie on jeden, miał wobec tych osobliwych maszyn — które tak dokładnie wykonywały polecenia i taką nieraz wykazywały przy tym inwencję — sumienie niezbyt czyste. Może datowało się to od czasu, kiedy dowodził „Koriolanem”, dość, że same podstawy sytuacji, w której człowiek stworzył myślenie poza sobą i uzależnił je od siebie, sam fundament takich stosunków uważał za nie całkiem uczciwy. Zapewne nie potrafiłby powiedzieć, co powodowało ów lekki niepokój, jakby świadomość niewyrównanego rachunku, fałszywie powziętej decyzji, czy może po prostu — choć to grubo powiedziane — jakiegoś, prawda, że zręcznie, ale jednak — popełnionego świństwa. Było przewrotne wyrafinowanie w owym rozsądnym umiarze, z jakim człowiek tchnął zdobytą o sobie samym wiedzę w zimne maszyny, pilnując, by miały tylko tyle duchowości, ile to niezbędne, bez szansy na stanie się konkurentem swego twórcy do łask świata. Maksyma Goethego: In der Beschrankung zeigt sich erst der Meister — nabierała, w odniesieniu do zmyślnych konstruktorów, niespodziewanego posmaku pochwały, obracającej się w szydercze potępienie, bo nie siebie wszak postanowili ograniczyć, lecz swoje dzieła, i to z okrutną precyzją. Rzecz jasna, Pirx nie ważył się nigdy wypowiadać głośno takiej myśli, bo zdawał sobie sprawę z tego, jak śmiesznie by brzmiała; automaty nie swoją egzystencjalną sytuacją były upośledzone czy wyzyskiwane, rzecz stała się zarazem prostsza, moralnie trudniejsza do zaatakowania, ale i gorsza: ograniczono je, jeszcze nim powstały, na papierze kreślarskim.
W owym dniu, przedostatnim ich pobytu na planecie, prace były już właściwie zakończone. Gdy jednak przyszło do sprawdzania taśm z wynikami, okazało się, że jednej brakuje. Najpierw przeszukano pamięć maszynową, potem przetrząśnięto wszystkie schowki i szuflady, przy czym Krull dwukrotnie zlecił Pirxowi, aby dokładnie spenetrował własne rzeczy, co zakrawało na złośliwość, bo Pirx nie miał z brakującą taśmą w ogóle styczności i nie chowałby jej przecież w walizce. Pirxa aż język świerzbiał, by coś wreszcie odpowiedzieć, tym bardziej że dotąd zawsze kładł uszy po sobie, usprawiedliwiając w duchu szorstkie, obraźliwe nawet zachowanie Krulla. Jak umiał. Aniel i tym razem powściągnął ostrzejsze słowo — zamiast tego zauważył, że jeśli trzeba powtózyć pomiary, chętnie zrobi to sam, wziąwszy Aniela za pomocnika.
Krull uznał jednak, że pomoc Pirxa zupełnie nie będzie Anielowi potrzebna, obarczyli więc robota aparatem, szpulami fotograficznymi i, założywszy mu do olstrów pasa odrzutowe patrony, wysłali go w par szczytową masywu podgórskiego.