— N-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a… Pirx przełożył nogi przez reling i spłynął w dół.
— Terminus! — krzyknął, nim jeszcze dotknął stopami podłogi.
— Słucham — odpowiedział natychmiast automat. Jego lewe oko zwróciło się ku człowiekowi; drugie chodziło dalej w orbicie, za rękami, które obrzucały rurę cementem, wybijając:
— P-r-a-t-t-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-p-r-a-t-t-o-d-b-i-o-r…
— Terminus! Co robisz!! — krzyknął Pirx.
— Jest przeciek. Cztery dziesiąte rentgena na godzinę. Plombuję go — odpowiedział głuchym basem automat, podczas kiedy jego ręce wybijały równocześnie:
— T-u-w-a-y-n-e-m-o-m-s-s-e-n- o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-om-s-s-e-n…
— Terminus!!! — jeszcze raz krzyknął Pirx. Patrzał to na metalową twarz z zezującym ku niemu lewym okiem, to na miganie żelaznych rękawic.
— Słucham — tak samo monotonnie powtórzył automat.
— Co… nadajesz Morsem?!
— Plombuję przeciek — odparł niski głos.
— S-i-m-o-n-d-o-w-a-y-n-e-a-p-o-t-t-e-r-a-p-r-a-t-t-m-a-z-e-r-o-m-o-m-s-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a… — łomotało żelazo pod jego śmigającymi rękawicami. Ciężkie, cementowe ciasto rozpłaszczało się, ściekało, rękawice podrywały je w górę, przytwierdzały, dociskały do obłej powierzchni. Na jakąś sekundę zastygły uniesione, potem automat pochylił się, nabrał nową porcję metalicznego cementu i posypała się lawina gwałtownych uderzeń:
— M-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m-s-s-e-n-m-o-m… Rytm rozpędzał się, oszalały, cały rurociąg trząsł się i jęczał pod gradem ciosów, było to jak nie kończący się krzyk.
— Terminus!!! Przestań!!! — Pirx rzucił się naprzód i porwał przeguby automatu, które wyśliznęły mu się, mokre od oliwy. Terminus zamarł, sprężony, słychać było tylko przeciągły skowyt pomp za betonową ścianą. Pirx miał tuż przed sobą korpus zlany oliwą, ściekająca po słupiastych nogach; cofnął się.
— Terminus… — powiedział słabo… — Co ty…
Urwał. Z przeraźliwym trzaskiem zeszły się żelazne rękawice. Ocierały się o siebie, zdzierając resztki przyschniętego cementu, które zamiast spaść zatańczyły w powietrzu, rozchodząc się jak krąg dymu.
— Co ty… robiłeś? — powiedział Pirx.
— Plombuję przeciek. Cztery dziesiąte rentgena na godzinę. Czy mogę plombować dalej ?
— Nadawałeś Morsem. Co nadawałeś?
— Morsem — powtórzył dokładnie tym samym tonem automat i dorzucił: — Nie rozumiem. Czy — mogę plombować dalej?
— Możesz… — mruknął Pirx. Patrzał na wielkie, powoli prostujące się ręce. — Tak, możesz…
Czekał. Terminus nie widział go już. Nabrał lewą ręką cementu i cisnął go błyskawicznym ruchem. Przytwierdził — rozpłaszczył — wygładził: trzy uderzenia. Teraz prawa ręka pośpieszyła ku lewej i rura zabębniła:
— P-r-a-t-t-1-e-ż-y-w-s-z-o- s-t-y-m…
— M-o-m-s-s-e-n…
— O-d-e-z-w-i-j-s-i-e-m-o-m-s-s-e-n…
— Gdzie jest Pratt?!!! — krzyknął Pirx przeraźliwie.
Terminus, którego ręce stawały się w świetle połyskliwymi smugami, odpowiedział natychmiast:
— Nie wiem.
Równocześnie wystukiwał z taką szybkością, że Pirx ledwo chwytał:
— P-r-a-t-t-n-i-e-o-d-p-o-w-i-a-d-a…
W tym momencie stało się coś zdumiewającego. Na tę serię, wybijaną prawą rękawicą, nałożyła się druga, daleko słabsza — wystukiwały ją palce lewej; sygnały zmieszały się i przez kilkanaście sekund rurociąg trząsł się z hałasem podwójnego kucia, z którego wychynęła zamierająca seria:
— Z-m-n-o-w-r-e-c-e-n-i-m-o-g-j-u-z…
— Terminus… — powiedział, samymi wargami, Pirx. Cofał się ku żelaznym schodkom. Automat nie usłyszał go. Jego tors, świecący od oliwy, drgał zgodnie z rytmem pracy. Nawet nie słuchając, z samych jego błyśnięć mógł Pirx odczytać:
— M-o-m-s-s-e-n-o-d-e-z-w-i-j-s-i-e…
III
Leżał na wznak. Ciemność roiła się od błysków, powstających w jego oczach. Pratt szedł w głąb statku. Tak? Kończył mu się tlen. Tamci dwaj nie mogli mu pomóc. A Momssen? Dlaczego nie odpowiadał? Może nie żył już? Nie, Simon słyszał go. Musiał być gdzieś blisko — o ścianę. O ścianę? To by znaczyło, że pomieszczenie, w którym był Momssen, zawierało powietrze. Inaczej tamten nic by nie słyszał. Co słyszał? Kroki? Dlaczego wzywali go? Dlaczego się nie odzywał?
Rozdzielone na kropki i kreski głosy agonii. Terminus. Jak to się stało? Odnaleziono go pod stosem zwalisk, na dnie komory. Zapewne w miejscu, gdzie rurociąg wychodzi z niej na zewnątrz. Zasypany rumowiskiem, mógł słyszeć stukanie — jak długo? Zapasy tlenu są znaczne. Mogą wystarczyć na miesiące. Żywność też. A więc spoczywał tam, pod gruzami… zarazi Nie było przecież ciążenia. Co go unieruchomiło? Chyba zimno. Automaty nie mogą poruszać się przy bardzo niskiej temperaturze. Olej ścina się w stawach. Płyn hydrauliczny zamarza i rozsadza przewody. Pozostaje tylko metalowy mózg — tylko mózg. Mógł słyszeć i utrwalać sygnały, coraz słabsze, zachowały się w elektrycznych zwojach jego pamięci, jakby to było wczoraj. A on sam o tym nie wie? Jak to może być? Nie wie, że modelują rytm jego pracy? Może kłamie? Nie — automaty nie kłamią.
Zmęczenie zalewało go jak czarna woda. Może nie należało tego słuchać? Było w tym coś ohydnego, tak przypatrywać się utrwalonej w każdym szczególe agonii, śledzić jej postępy, żeby analizować potem każdy sygnał, wołanie o tlen, krzyk. Nie wolno tego robić — jeśli nie można pomóc. Był już tak nieprzytomny, że nie wiedział, o czym myśli, ale powtarzał jeszcze wargami, bez głosu, jakby sprzeciwiając się komuś:
— Nie. Nie. Nie.
Potem nie było już nic.
Zerwał się w zupełnej ciemności. Chciał usiąść na łóżku, ale przypięta kołdra nie puściła, po omacku mocował się z pasami, zrobił światło.
Silniki pracowały. Narzucił płaszcz, oceniając jednocześnie kilkakrotnym ugięciem kolan wielkość przyspieszenia. Jego ciało ważyło dobrze ponad sto kilogramów. Z półtora g? Rakieta skręcała, czuł wyraźną wibrację, szafy w ścianach potrzaskiwały przeciągle, ostrzegawczo, drzwi jednej otwarły się z gniewnym krakaniem, wszystkie nie umocowane przedmioty, ubranie, buciki, posuwały się drobnymi ruchami w stronę rufy, jakby zjednoczone w jakimś skrytym zamiarze, który je znienacka ożywił.
Podszedł do szafki interkomu, otworzył drzwiczki, w środku stał aparat, podobny do starego telefonu.
— Sterownia! — krzyknął do słuchawki.
Aż skrzywił się od własnego głosu — tak bolała go głowa.
— Tu pierwszy. Co tam?
— Poprawka kursowa, nawigatorze — odpowiedział daleki głos pilota. — Zniosło nas trochę.
— Ile?
— Sze-siedem sekund.
— Jak stos? — zapytał powoli.
— Sześćset dwadzieścia w osłonie.
— A w ładowniach?
— Burtowe po pięćdziesiąt dwa. kilowe — czterdzieści siedem, rufowe — dwadzieścia dziewięć i pięćdziesiąt pięć.
— Jakie tam było odchylenie, Munro? Ile pan powiedział?
— Siedem sekund.
— Powiedzmy — odparł Pirx i rzucił słuchawkę. Pilot, oczywiście, ołgał go. Siedmiosekundowa poprawka nie wymagałaby takich przyspieszeń. Oceniał zejście z kursu na kilka stopni.
Paskudnie grzeją się te ładownie. Co jest w rufowej? Żywność? Usiadł przy biurku.
Błękitna Gwiazda Terra Mars do Kompo Ziemia. Pierwszy do armatora. Reaktor grzeje ładunek stop brak specyfikacji zagrożonego na rufie stop proszę wskazania stop nawigator Pirx koniec.
Pisał jeszcze, kiedy silniki umilkły, ciążenie znikło i od nacisku ołówka uniósł się w powietrze. Niecierpliwie odbił się od sufitu, by wylądowawszy z powrotem na fotelu, przeczytać jeszcze raz radiogram.
Po zastanowieniu się przedarł formularz i wrzucił kawałki do szuflady. Senność odeszła go na dobre, pozostał tylko ból głowy. Ubierać się nie chciał, była to, przy braku grawitacji, skomplikowana procedura, złożona z chwiejnych podskoków i szamotania się z poszczególnymi częściami garderoby, więc tak, jak stał, w płaszczu narzuconym na pidżamę, opuścił kajutę.