Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Słońce dalej świeciło. Drozd nadal śpiewał. Pies dał spokój swe­mu panu i zaczął czaić się na motyla w trawie obok żywopłotu. Był to poważny, solidny, nie do przejścia żywopłot z grubego i dobrze utrzy­manego ligustru, Adam zaś znał go od dawna. Za nim ciągnęły się otwarte pola i cudownie błotniste rowy, i niedojrzałe owoce, i gniew­ni, ale powolni właściciele drzew owocowych, i strumyki domagają­ce się przegrodzenia tamami, i mury, i drzewa wprost stworzone do wspinania się...

Ale nie było przejścia przez żywopłot.

Adam zadumał się.

— Psie - rzekł surowo Adam - odejdź od tego płotu, bo gdybyś przez niego przeszedł, ja musiałbym cię gonić, żeby cię złapać i mu­siałbym wyjść z ogrodu, a tego mi zakazano. Ale będę musiał... jeśli przejdziesz i uciekniesz.

Pies zaczął podskakiwać, ale nie ruszał się z miejsca.

Adam uważnie rozejrzał się dookoła. A następnie, jeszcze uważ­niej, popatrzył w górę i w dół. A potem do środka.

I teraz w żywopłocie była duża dziura — dość duża, by przebiegł przeznią pies i by przecisnął się za nim chłopiec. I była tp dziura, która zawsze tu była.

Adam mrugnął do Psa.

Pies przebiegł przez dziurę w żywopłocie. Adam zaś, krzycząc ostro, głośno i wyraźnie:

— Psie, ty brzydki psie! Stój! Wracaj zaraz! - przecisnął się za nim.

Coś mu mówiło, że coś się kończy. Nie świat. Tylko lato. Będą jeszcze inne lata, ale nie będzie już takiego jak to. Już nigdy.

A więc trzeba wykorzystać je w pełni.

Zatrzymał się w połowie pola. Ktoś coś palił. Popatrzył na pióro­pusz białego dymu nad kominem Jaśminowego Domku i zatrzymał się. I zaczął słuchać.

Adam potrafił słyszeć rzeczy umykające innym ludziom.

Usłyszał śmiech.

Nie był to rechot wiedźmy; był to niski i przyziemny, rubaszny śmiech kogoś, kto wiedział o wiele więcej, niż to byłoby dla nich dobre.

Biały dym wił się i skręcał nad kominem domku. Przez ułamek sekundy Adam ujrzał, wyraźną w dymie, przystojną kobiecą twarz. Twarz, której nie widziano na Ziemi od trzystu lat.

Agnes Nutter mrugnęła do niego.

Letni wietrzyk rozproszył dym, a twarz i śmiech znikły.

Niedaleko stamtąd, za strumykiem, chłopiec dogonił mokrego i zabłoconego psa.

— Brzydki Pies - powiedział Adam, drapiąc go za uchem. Pies zaszczekał, nie posiadając się ze szczęścia.

Adam podniósł wzrok. Zwisała nad nim stara jabłoń, powykrzy­wiana i ciężka. Mogła tu rosnąć od zarania czasów. Jej konary przy­ginał ciężar jabłek, małych, zielonych i niedojrzałych.

Z szybkością atakującej kobry chłopiec wspiął się na drzewo. W parę sekund później wrócił na ziemię z wypchanymi kieszenia­mi, głośno żując doskonałe, cierpkie jabłko.

— Hej! Ty! Chłopiec! - rozległ się za nim burkliwy głos. - To ty jesteś ten Adam Young! Ja cię widzę! Powiem twemu ojcu, zoba­czysz, że powiem!

Teraz rodzicielska kara jest już pewna, pomyślał Adam, ucieka­jąc z psem u boku i kieszeniami wypchanymi kradzionymi owocami.

Tak było zawsze. Ale nie miało nastąpić przed wieczorem.

A do wieczora było jeszcze daleko.

Ogryzek jabłka cisnął w przybliżonym kierunku swego prześla­dowcy i sięgnął do kieszeni po następne.

Nie mógł zrozumieć, czemu ludzie robią aż tyle historii na te­mat jedzenia ich głupich, starych owoców; ale życie byłoby o wie­le mniej zabawne, gdyby tego nie robili. I, jak uważał Adam, nie ist­niało jabłko nie warte kłopotów, w jakie się wpadało, by je zjeść.

* * *

Jeśli chcecie wyobrazić sobie przyszłość, wyobraźcie so­bie chłopca, jego psa i jego przyjaciół. I nigdy nie koń­czące się lato.

Jeśli chcecie sobie wyobrazić przyszłość, wyobraźcie sobie trze­wik... nie, wyobraźcie sobie trampek z wlokącymi się sznurowadła­mi kopiący kamyk; wyobraźcie sobie patyk do szturchania interesu­jących rzeczy i rzucania psu, który może aportować go lub nie; wy­obraźcie sobie fałszujący gwizd powtarzający jakąś nieszczęsną, popularną melodię, aż do całkowitego znieczulenia; wyobraźcie so­bie postać, na wpół anioła, na wpół diabła, całkowicie człowieka... Niedbale i pogodnie podążającą do Tadfield...

[1] W oryginale przed Dramatis personae– przyp. skanującego

[2] Znaczy nas wszystkich

[3] Asystent i służący dr Frankensteina w filmie “Miody Frankenstein" (przyp. dum.) /wirklich??? J - przyp. skanującego/

[4] Zegarek ów wykonano na jednym mikroprocesorze zbudowanym specjalnie dla Crowleya. Trochę go to kosztowało, ale nie można cale życie mieć węża w kieszeni. Chronometr wskazywał dokładny czas w dwudziestu stolicach świata oraz czas w stolicy innego świata, gdzie w zasadzie wszystkie zegary pokazywały jedną godzinę - to znaczy, że za pięć dwunasta było dziesięć minut temu.

[5] Oryg:: welsh – przyp. skanującego

[6] Święta Berylia Artykulantka (Beryl Articulata) z Krakowa. Panuje przekonanie, że zeszła z tego świata śmiercią męczeńską w połowie piątego wieku. Legenda głosi, iż Berylia -jako młoda i nadobna niewiasta — została wbrew swej woli poślubiona pewne­mu poganinowi, ale księciu, imieniem Kazimierz. W noc poślubną modliła się tak żar­liwie, by Pan wstawił się za nią, że aż jej wargi trajkotały. Oczekiwała, że za chwilę poja­wi się cudowna broda - nawiasem mówiąc, trzymała w gotowości niepozorną brzytwę oprawioną w kość słoniową, tak zwaną damską brzytwę - na wypadek, gdyby broda jed­nak się pojawiła. Zamiast brody Stwórca zesłał na Berylię łaskę trajkotania o wszystkim, co przyszło jej do głowy przez całe dnie, bez przerwy na posiłek.

Jedna z wersji legendy podaje, że książę Kazimierz udusił Berylię własnoręcznie trzy tygodnie po ślubie, a małżeństwo nie zostało skonsumowane. Oddała ducha, będąc dziewicą i męczennicą, która trajkotała aż do ostatniego tchnienia.

Według innej wersji tejże legendy książę Kazimierz zaraz po ślubie kazał sporzą­dzić dla siebie zestaw korków, tamponów i zatyczek do uszu, zaś Berylia zmarła śmier­cią naturalną w łóżku, dożywszy sześćdziesięciu dwóch lat.

Siostry Trajkotki pod wezwaniem Św. Berylii to zakon o ostrej regule nakazującej, by każda mniszka stale, o każdej porze dnia i nocy co najmniej dorównywała w trajkota-niu swojej patronce. Wyjątkiem są wtorkowe popołudnia, kiedy to mniszkom wolno za­milknąć na pół godziny, a jeśli czują taką potrzebę, mogą pograć sobie w ping-ponga.

[7] Występowała tam również leciwa niewiasta jako synogarlica, a pościgi samocho­dów przypominały końcówkę maratonu zaspanych żółwi.

[8] Koktajl - czasem mleczny.

[9] Tu chyba warto wspomnieć, że Mr Young wciąż był przekonany, iż paparazzi* to jedna z kolejnych odmian włoskiego linoleum.

* Fotoreporterzy (szalejący) (przyp. tłum.)

[10] Raztylko musiai wstać, w 1832, i pójść do toalety.

[11] Uwaga dla Amerykanów i innych cudzoziemców: M.K. jest nowym miastem w połowie drogi między Londynem a Birmingham. W zamyśle urbanistów miało to być nowoczesne miasto, z pełną infrastrukturą, doskonale zorganizowaną siecią usług i zdrową atmosferą, słowem raj na ziemi. Wielu synów starego Albionu nie potrafi ukryć rozbawienia z tego powodu.

[12] Biblia “A bodaj to wciórności" zasługuje na uwagę z jeszcze jednego względu. Rozdział trzeci “Genesis" liczy dwadzieścia siedem wersetów, a nie, jak zwykle, dwadzieścia cztery. Trzy dodatkowe wersety następują po wersecie dwudziestym czwartym, który brzmi:

24.1 wygnał Adama: i postawił przed rajem rozkoszy Cherubini i miecz płomieni­sty i obrotny, ku strzeżeniu drogi do drzewa żywota.

Dodane wersety brzmią następująco:

25. I rzekł Pan Aniołowi, który wschodniej bramy raju rozkoszy strzegł: Gdzież miecz płomienisty dany tobie?

26.1 Anioł mu odpowiedział: Dopiero co miałem go przy sobie. Chyba się gdzieś zawieruszył. Pewnie następną rażą głowę postradam.

17.1 Panu mowę odjęło.

Wydaje się, że wyżej wymienione wersety dodano podczas korekty. W owych cza­sach rozpowszechnione było wieszanie wybranych stron na drewnianych okiennicach oficyn wydawniczych dla przyciągnięcia szerokich rzesz przyszłych czytelników, zachęce­nia ich do współtworzenia dzieła i podbudowania moralnego. Ponieważ wydawcy byli zbyt przygnębieni stratą szczotki po korekcie (spłonęła ona razem z drukarnią), nie zadali sobie trudu skonsultowania pewnych szczegółów z przemiłym panem A. Zirafa-lem, który miał księgarnię dwa domy dalej i chętnie konsultował tłumaczenia, a jego pi­smo każdy rozpoznawał na kilometr.

81
{"b":"221327","o":1}