Park był pusty, jeśli nie liczyć agenta MI 9, starającego się zwerbować kogoś, kto ku obopólnemu zakłopotaniu okazał się również członkiem MI 9 oraz wysokiego mężczyzny karmiącego kaczki. I byli też Crowley z Azirafalem. Ramię w ramię spacerowali po trawniku.
— Tutaj tak samo - powiedział Azirafal. - Sklep jest na swoim miejscu. Nawet jednej plamki sadzy.
— Uważam, że nie można po prostu zrobić starego bentleya - oświadczył Crowley. - Nie można uzyskać właściwej patyny. Ale
był, naturalnej wielkości. Wprost na ulicy. Nie sposób znaleźć różnicy.
— No, ja mogę znaleźć różnicę - rzekł Azirafal. - Nie miałem na składzie książek o tytułach takich, jak: “Biggłes leci na Marsa", ,Jack Cade bohater granicy" albo “101 rzeczy jakie może zrobić chłopiec" czy “Krwawe Psy z Morza Trupich Czaszek".
— Ojej, przykro mi - powiedział Crowley, który wiedział, jak wysoko Azirafal ceni swoją kolekcję.
— Niech ci nie będzie - odparł uszczęśliwiony Azirafal. - To wszystko pierwsze wydania prosto z drukarni i zajrzałem na ich temat do “Cennika antykwarycznego" Skindle'a. Uważam, że wyrażenie używane w takich wypadkach brzmi: Fiuuuu!
— Myślałem, że on przywraca poprzedni stan świata - oświadczył Crowley.
— Tak - potwierdził Azirafal. - Mniej więcej. Najlepiej jak umie. Ale on ma także poczucie humoru. Crowley zerknął na niego z ukosa.
— Twoi skontaktowali się? — zapytał.
— Nie. Twoi?
— Nie.
— Myślę, że oni udają, iż to się nie zdarzyło.
— Moi też, jak sądzę.
— I myślę, że moi czekają, by zobaczyć, co się zdarzynastępnie. Crowley skinął głową.
— Chwila wytchnienia - powiedział. - Szansa na przezbrojenie moralne. Wzmocnienie sił obronnych. Gotowość na wielkie wydarzenie.
Stali przy brzegu stawu, przyglądając się szukającym chleba kaczkom.
— Nie rozumiem — powiedział Azirafal. — Myślałem, że to było wielkie wydarzenie.
— Nie jestem pewien - odrzekł Crowley. - Zastanów się. Dla mnie naprawdę wielkim wydarzeniem będzie: My wszyscy przeciw Nim wszystkim.
— Co? Chcesz powiedzieć: Niebo i Piekło przeciw ludzkości? Crowley wzruszył ramionami.
— Oczywiście, jeśli on zmienił wszystko, być może zmienił także i siebie. Może pozbył się swojej siły. Postanowił pozostać człowiekiem.
— Och, ja też mam taką nadzieję - rzeki Azirafal. — Zresztą jestem pewien, że nie pozwolono by na alternatywę.
— Nie wiem. Nigdy nie można mieć pewności, jakie są prawdziwe zamiary. Plany wewnątrz planów.
— Słucham? - powiedział Azirafal.
— A więc — orzekł Crowley, który rozmyślał nad tym aż do bólu głowy — czy ty kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym wszystkim? No, wiesz... twoi i moi, Niebo i Piekło, dobro i zło, wszystkie rzeczyw tym rodzaju? Pytam dlaczego?
— O ile dobrze pamiętam - odpowiedział sztywno anioł — był bunt i...
— Ach, tak. A dlaczego on się wydarzył, hę? Przecież nie musiał, prawda? - powiedział Crowley z szaleńczym błyskiem w oku. -Nikt, kto potrafi zbudować wszechświat w ciągu sześciu dni, nie pozwoliłby na takie nic nie znaczące wydarzenie. Oczywiście wtedy tylko, gdyby go sobie nie życzył.
— Och, dajże spokój. Bądź rozsądny - rzekł z powątpiewaniem Azirafal.
— To nie jest dobra rada - odparł Crowley. — To zupełnie nie jest dobra rada. Jeśli się usiądzie i zastanowi nad tym rozsądnie, dochodzi się do bardzo dziwnych myśli. Na przykład: czemu dawać ludziom dociekliwy umysł, a potem wystawiać jakiś zakazany owoc w miejscu, gdzie go dobrze widzą, z wielkim neonowym palcem błyskającym napisem: TO JEST TO!?
— Nie pamiętam żadnego neonu.
— Powiedziałem to metaforycznie. Pytam, po co to robić, jeśli naprawdę nie chce się, żeby to zjedli, hę? A może, pytam, idzie tylko o to, by zobaczyć, co z tego wyniknie? A może to wszystko jest tylko częścią wielkiego, ogromnego, niewysłowionego planu. Ty, ja, on, wszystko. Jakiś wielki test dla zbadania, czy to, co się stworzyło, działa we właściwy sposób, hę? I zaczyna się myśleć: to nie może być wielka, kosmiczna gra w szachy; to musi być tylko niezwykle skomplikowany pasjans. Nie próbuj odpowiadać. Bo gdybyśmy to potrafili zrozumieć, to już nie bylibyśmy my. Bo to wszystko jest... jest...
— NIEWYSŁOWIONE - powiedziała osobistość karmiąca kaczki.
— Tak. Zgadza się. Dziękuję.
Zobaczyli, jak wysoki nieznajomy starannie wkłada pustą torebkę do kosza na śmieci i majestatycznie odchodzi przez trawnik. Wreszcie Crowley potrząsnął głową.
— O czym to ja mówiłem? - zapytał.
— Nie wiem — odparł Azirafal. - O niczym ważnym, jak przypuszczam.
Crowley smutno pokiwał głową.
— Pozwól, że cię skuszę na lunch - zasyczał.
Znowu poszli do Ritza, gdzie cudownym sposobem znalazł się wolny stolik. I być może ostatnie zabiegi wywarły jakiś uboczny skutek na naturę rzeczywistości, bo gdy jedli, po raz pierwszy w historii na Berkeley Sąuare zaśpiewał słowik.
Hałas ruchu ulicznego spowodował, że nikt go nie usłyszał, ale przecież tam był.
* * *
Była niedziela, godzina pierwsza po południu. W świecie sierżanta Shadwella niedzielny lunch przez ostatnią dekadę następował wedle niezmiennej rutyny. Siadywał przy chwiejnym, pełnym przypalonych śladów po papierosach stole w swym pokoju, przeglądając któryś stary egzemplarz z biblioteki Armii Tropicieli Wiedźm[86] zawierającej książki z dziedziny magii i demonologii - Necrotekcomniconalbo LiberFulvarum Paginarumlub też swego ulubieńca Malleus Maleficarum[87] .
A wtedy da się słyszeć pukanie do drzwi i madame Tracy zawoła: Lunch, panie Shadwell, a Shadwell mruknie: Bezwstydna ladacznica, odczeka sześćdziesiąt sekund, aby pozwolić bezwstydnej ladacznicy na powrót do jej pokoju; następnie otworzy drzwi i podniesie talerz wątróbki, z reguły starannie przykryty drugim talerzem, by nie wystygła. On zaś ją weźmie i zje, z umiarkowaną uwagą, starając się, aby nie rozlać sosu na czytane stronice[88].
Tak było zawsze.
Z wyjątkiem tej właśnie niedzieli. Przede wszystkim Shadwell nie czytał. Po prostu siedział. A gdy rozległo się pukanie do drzwi, wstał natychmiast i otworzył je. Nie musiał się jednak śpieszyć.
Nie było talerza. Była tylko madame Tracy, z przypiętą kameą i z nowym odcieniem kredki do warg. I w centrum strefy perfumowanej.
— Tak, Jezabel?
Głos madame Tracy brzmiał wesoło, swobodnie i był z lekka podszyty niepewnością.
— Halo, panie S, właśnie sobie pomyślałam, że po tym wszystkim, co przeszliśmy w ostatnich dwóch dniach, głupio byłoby zostawiać dla pana talerz pod drzwiami, więc nakryłam dla pana przy stole. Zapraszam...
Panie S? Shadwell poszedł za nią nieufnie.
Zeszłej nocy miał znowu sen. Inny. Nie pamiętał go dokładnie, ledwie jedno zdanie, które ciągle brzmiało echem w jego głowie i wprawiało w niepokój. Sam sen rozwiał się jak mgła, jak wydarzenia poprzedniego wieczoru.
Zdanie brzmiało następująco: “Nie ma nic złego w tropieniu wiedźm; sam chciałbym zostać tropicielem wiedźm. Idzie tylko o to, no, żeby to robić na zmianę. Dziś my idziemy tropić wiedźmy, a jutro możemy się kryć, a z kolei wiedźmy będą tropić nas..."
Po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin - po raz drugi w życiu - przekroczył progi madame Tracy.
— Proszę usiąść tutaj - powiedziała, wskazując fotel. Na oparciu miał pokrowiec, na siedzeniu pulchną poduszkę, a przed nim stał mały podnóżek.
Usiadł.
Postawiła mu tacę na kolanach i patrzyła, jak je, a następnie, gdy skończył, zabrała talerz. Wówczas otworzyła butelkę Guinnes-sa, przelała do szklanki i podała mu. Następnie ona piła swą herbatę, on zaś chłeptał piwo. Gdy postawiła filiżankę na spodku, ta zadźwięczała nerwowo.
— Mam odłożoną niezłą sumkę - powiedziała bez związku. -I wie pan, czasami myślę, że miło byłoby kupić mały domek, gdzieś na wsi. Wyprowadzić się z Londynu. Nazwałabym go Wawrzyny albo Dunroamin, albo, albo...