— Naprawdę nie wiem, czy na coś się przydaję — oświadczył.
—James Bond po prostu coś tam odkręca - zauważyła Ana-thema.
— Nie po prostu odkręca - odparł Newton, czując, że zaczyna mu to działać na nerwy. —A ja nie jestem... zhip... James Bond. Gdybym był... uizzl... to źli faceci pokazaliby mi wszystkie dźwignie do uruchamiania megaśmierci i jeszcze powiedzieli, jak te cholery działają, prawda?... Fuizzpt... Tyle tylko, że w prawdziwym życiu to się nie zdarza! Nie wiem, co się dzieje i nie potrafię tego zatrzymać.
* * *
Chmury przewalały się nad całym horyzontem. Prosto nad głową niebo nadal było czyste, a w powietrzu dawał się wyczuwać tylko słaby wiaterek. Ale to nie było zwykłe powietrze. Wyglądało jak skrystalizowane; tak więc można było mieć wrażenie, że odwróciwszy głowę, ujrzy się nowe fasety. Iskrzyło się. Gdyby zastanowić się, jakim przymiotnikiem je określić, niepostrzeżenie do mózgu wślizgnęłoby się słowo “zatłoczone". Zatłoczone niematerialnymi istotami, które tylko czekały na właściwy moment, by stać się bardzo materialne.
Adam spojrzał w górę. W pewnym znaczeniu nad głową było tylko przezroczyste powietrze. W innym znaczeniu, ciągnąc się aż do nieskończoności, stały tam zastępy Nieba i Piekła, skrzydło przy skrzydle. Gdyby popatrzeć naprawdę uważnie, i to po uprzednim specjalnym szkoleniu, można by dostrzec różnicę między
mmi.
W zaciśniętej pięści cisza trzymała banieczkę, którą był świat.
Drzwi budynku rozstąpiły się i Czterej wyszli na zewnątrz. W trojgu z nich był już nikły ślad postaci ludzkiej — raczej tylko hu-manoidalne kształty złożone ze wszystkiego, czym byli lub co reprezentowali. W porównaniu z nimi Śmierć wyglądał zdecydowanie swojsko. Jego skórzane palto i hełm z nieprzezroczystą przyłbicą przemieniły się w togę z kapturem, ale to były detale bez znaczenia. Szkielet, nawet chodzący, jest przynajmniej ludzki; Śmierć w jakiś sposób czyha wewnątrz każdej żywej istoty.
— Chodzi o to - powiedział pośpiesznie Adam - że one nie są prawdziwie prawdziwe. Są tylko jak nocne zmory, naprawdę.
— Ale my nie śpimy — odrzekła Pepper.
Pies zaskomlał i spróbował ukryć się za Adamem.
— Ten to mi wygląda, jakby się topił - zauważył Brian, pokazując palcem posuwającą się postać, jeśli jeszcze tak można to było nazywać, Skażenia.
— No, to już wiesz - powiedział zachęcająco Adam. - Nie mo-
że być prawdziwy, no nie? To oczywiste. Coś takiego nie może być prawdziwie prawdziwe.
Czterej zatrzymali się o parę metrów przed nimi.
— DOKONAŁO SIĘ - powiedziai Śmierć. Pochylił się do przodu i patrzył bezokim spojrzeniem na Adama. Trudno było określić,
czy jest zdziwiony.
— Tak, no tak - odparł Adam. - Rzecz w tym, że ja nie chcę, aby się dokonało. Nigdy nie żądałem, by się dokonało.
Śmierć popatrzył na pozostałą trójkę, a potem znów na Adama. Za nimi poślizgiem zatrzymał się dżip. Zignorowali go.
— NIE ROZUMIEM - powiedział. - Z PEWNOŚCIĄ SAMO TWOJE ISTNIENIE WYMAGA, ABY ŚWIAT SIĘ SKOŃCZYŁ. TAK
JEST NAPISANE.
— Nie kapuję, czemu ktoś miałby się brać do pisania czegoś podobnego - odparł spokojnie Adam. - Świat jest pełen różnych wspaniałych rzeczy,a ja ich jeszcze wszystkich nie poznałem, więc nie chcę, żeby ktokolwiek robił w nim bałagan albo z nim kończył, nim ja będę mógł się z nimi zapoznać. Możecie więc sobie wszyscy pójść.
(- Toten, panie Shadwell -powiedział Azirafal, lecz jego słowa brzmiały coraz niepewniej, w miarę jak je wymawiał - ten... w... podkoszulku...)
Śmierć popatrzył na Adama.
— Ty... jesteś... częścią... nas - powiedziała Wojna, cedząc słowa przez zęby podobne do prześlicznych pocisków.
— Dokonało się. My... uczynimy... nowy... świat — powiedział Skażenie głosem tak podstępnym, jak coś wypływającego ze skorodowanej blaszanej beczki do wód gruntowych.
— Ty... nas... poprowadzisz — oświadczył Głód.
I Adam się zawahał. Głosy w jego umyśle bez przerwy wrzeszczały, że to prawda, że świat należy także do niego, a wszystko co powinien zrobić, to odwrócić się i poprowadzić za sobą tamtych przezpogrążoną w chaosie planetę. Bo oni są z jego gatunku.
Nad nimi, w ciasnych szeregach, czekały w niebie zastępy na Słowo.
(- Nie możesz chcieć, żebym go zastrzeliłem! To przecie tylko dzieciuch!
— Eee —odrzekł Azirafal. — Eee. Tak. Być może powinniśmy jeszcze nieco zaczekać, co pan o tym sądzi ?
— Chciałeś powiedzieć - wtrącił się Crowley - zaczekać, aż dorośnie, tak?)
Pies zaczął warczeć. Adam popatrzył na NICH. ONI także byli z jego gatunku. Trzeba było tylko zdecydować, którzy byli jego prawdziwymi przyjaciółmi. Odwrócił się plecami do Czterech.
— Skończcie z nimi — powiedział spokojnie Adam.
Znikła niedbała wymowa. Jego głos miał w sobie niezwykłe dźwięki. Żadna istota ludzka nie potrafiła sprzeciwić się rozkazom takiego głosu.
Wojna roześmiała się i spojrzała na NICH wyczekująco.
— Mali chłopcy - powiedziała - bawiący się zabaweczkami. Pomyślcie o wszystkich zabawkach, jakie ja mogę wam ofiarować... pomyślcie o wszystkich zabawach. Mogę sprawić, chłopcy, że się we mnie zakochacie. Mali chłopcy z ich małymi strzelbami.
Zaśmiała się znowu, lecz jej śmiech podobny do strzałów z karabinu maszynowego ucichł, gdy wystąpiła Pepper i uniosła drżącą rękę.
Miecz nie był zbyt imponujący, ale chyba najlepszy z tego, co można zrobić z dwóch kawałków drzewa i kawałka sznurka. Wojna wpatrzyła się weń.
— Rozumiem - powiedziała. - Mano e mano,hę?
Wyciągnęła swój miecz i uniosła do góry z dźwiękiem podobnym temu, jaki wydaje palec przeciągnięty po mokrej krawędzi kieliszka.
Gdy się zetknęły, błysnęło. Śmierć popatrzył Adamowi w oczy. Rozległ się smutny brzęk.
— Nie dotykaj tego! - warknął Adam, nie odwracając oczu. ONI popatrzyli na miecz zamierający w drżeniu na betonowej ścieżce.
— “Mali chłopcy" - mruknęła zdegustowana Pepper. Wcześniej czy później każdy musi zdecydować, do jakiej bandy należy.
—Ależ, ależ... - powiedział Brian -ją jakby wessało do tego miecza...
Powietrze między Adamem i Śmiercią zaczęło wibrować jak
od fali upału.
Wensleydale podniósł głowę i popatrzył w zapadnięte oczy Głodu. Podniósł coś, co przy pewnym wysiłku wyobraźni można było uznać za wagę szalkową, także zrobioną z gałązek i sznurka. I zakręcił tym nad głową.
Głód próbował osłonić się ramieniem.
Znów błysnęło, a potem zadzwoniły szalki srebrnej wagi podskakującej na ziemi.
— Nie... dotykajcie... tego - powiedział Adam.
Skażenie zaczął już uciekać, ale Brian zerwał ze swej głowy wianuszek z trawy ł cisnął go. Tak się wprawdzie wydarzyć nie mogło, ale jakaś siła wyrwała mu go z dłoni, aż zawirował jak lecący dysk.
Tym razem wybuchł czerwony płomień w chmurze czarnego dymu i zapachniało spalonym olejem.
Z blaszanym brzękiem wyleciała z dymu i potoczyła się poczerniała srebrna korona, a potem zakręciła w miejscu jak rzucona moneta.
Przynajmniej tym razem nie potrzebowali ostrzeżenia, by jej nie dotykać. Błyszczała tak jak metal nie powinien.
— Gdzie oni się podziali? - spytał Wensleydale.
— TAM, GDZIE ICH MIEJSCE - odparł Śmierć, nadal patrząc Adamowi w oczy. - GDZIE ZAWSZE BYLI. Z POWROTEM W UMYSŁACH LUDZKICH.
Wyszczerzył zęby do Adama.
Rozległ się rozdzierający dźwięk. Toga Śmierci otwarła się, a jego skrzydła rozwinęły. Skrzydła anielskie. Ale nie z piór. Były to skrzydła nocy, skrzydła, których kształty wycięto poprzez materię stworzenia aż po leżącą pod nią ciemność, w której błyszczało kilka dalekich świateł, świateł mogących być gwiazdami, ale także czymś zupełnie innym.
— ALE JA - powiedział - NIE JESTEM JAK ONI. JESTEM AZRAEL, STWORZONY, BY BYĆ CIENIEM STWORZENIA. MNIE ZNISZCZYĆ NIE MOŻESZ. TO BY ZNISZCZYŁO ŚWIAT.
Żar ich spojrzeń ochłódł. Adam podrapał się po nosie.