Литмир - Электронная Библиотека
A
A

hotele napełniają się i podwyższają ceny, na wielu domach ukazują się

ogłoszenia: „Apartament z meblami do wynajęcia na kilka tygodni:” Wszystkie

dorożki są zajęte, wszyscy posłańcy biegają. Na ulicach, w ogrodach, teatrach,

w restauracjach, na wystawach, w sklepach i magazynach strojów damskich

widać figury nie spotykane w zwykłym czasie. Są nimi tędzy i opaleni

mężczyźni w granatowych czapkach z daszkami, w zbyt obszernych butach, w

ciasnych rękawiczkach, w garniturach pomysłu prowincjonalnego krawca.

Towarzyszą im gromadki dam, nie odznaczających się pięknością ani

warszawskim szykiem, tudzież niemniej liczne gromadki niezręcznych dzieci,

którym z ust szeroko otwartych wygląda zdrowie.

Jedni z wiejskich gości przyjeżdżają tu z wełną na jarmark, drudzy na wyścigi,

inni, ażeby zobaczyć wełnę i wyścigi; ci dla spotkania się z sąsiadami, których

138

na miejscu mają o wiorstę drogi, tamci dla odświeżenia się w stolicy mętnej

wody i pyłu, a owi męczą się przez kilkudniową podróż sami nie wiedząc po co.

Z podobnego zjazdu skorzystał książę, ażeby zbliżyć Wokulskiego z

ziemiaństwem.

Książę we własnym pałacu, na pierwszym piętrze, zajmował ogromne

mieszkanie. Część jego, złożona z gabinetu pana, biblioteki i fajczarni, była

miejscem męskich zebrań, na których książę przedstawiał swoje lub cudze

projekta dotyczące spraw publicznych. Zdarzało się to po kilka razy w roku.

Ostatnia nawet sesja wiosenna była poświęcona kwestii statków śrubowych na

Wiśle, przy czym bardzo wyraźnie zarysowały się trzy stronnictwa. Pierwsze,

złożone z księcia i jego osobistych przyjaciół, koniecznie domagało się

śrubowców, drugie zaś, mieszczańskie, uznając w zasadzie piękność projektu,

uważało go jednak za przedwczesny i nie chciało dać na ten cel pieniędzy.

Trzecie stronnictwo składało się tylko z dwu osób: pewnego technika, który

twierdził, że śrubowce nie mogą pływać po Wiśle, i pewnego głuchego magnata,

który na wszystkie odezwy, skierowane do jego kieszeni, stale odpowiadał:

- Proszę trochę głośniej, bo nic nie słychać...

Książę z Wokulskim przyjechali o pierwszej, a w kwadrans po nich zaczęli

schodzić się i zjeżdżać inni uczestnicy sesji. Książę witał każdego z uprzejmą

poufałością, prezentował Wokulskiego, a następnie podkreślał przybysza na

liście zaproszonych bardzo długim i bardzo czerwonym ołówkiem.

Jednym z pierwszych gości był pan Łęcki; wziął Wokulskiego na stronę i

jeszcze raz wypytał go o cel i znaczenie spółki, do której należał już całą duszą,

ale nigdy nie mógł dobrze spamiętać, o co chodzi. Tymczasem inni panowie

przypatrywali się intruzowi i zniżonym głosem robili o nim uwagi.

- Bycza mina! - szepnął otyły marszałek wskazując okiem na Wokulskiego. -

Szczeć na głowie jeży mu się jak dzikowi, pierś upadam do nóg, oko bystre...

Ten by nie ustał na polowaniu!

- I twarz, panie... - dodał baron z fizjognomią Mefistofelesa.- Czoło, panie...

wąsik, panie... mała hiszpanka, panie. Wcale, panie... wcale... Rysy trochę,

panie... ale całość, panie...

- Zobaczymy, jaki będzie w interesach - dorzucił nieco przygarbiony hrabia.

- Rzutki, ryzykowny, t e k - odezwał się jakby z piwnicy drugi hrabia, który

siedział sztywnie na krześle, nosił bujne faworyty i porcelanowymi oczyma

patrzył tylko przed siebie jak Anglik z „Tournal Amusant”.

Książę powstał z fotelu i chrząknął; zebrani umilkli, dzięki czemu można było

usłyszeć resztę opowiadania marszałka:

- Wszyscy patrzymy na las, a tu coś skwierczy pod kopytami. Wyobraź sobie

pan dobrodziej, że chart idący przy koniach na smyczy zdusił w bruździe

szaraka!...

To powiedziawszy marszałek uderzył olbrzymią dłonią w udo, z którego mógł

był wyciąć sobie sekretarza i jego pomocnika.

139

Książę chrząknął drugi raz, marszałek zmieszał się i niezwykle wielkim fularem

otarł spocone czoło.

- Szanowni panowie - odezwał się książę. - Poważyłem się fatygować

szanownych panów w pewnym... nader ważnym interesie publicznym, który, jak

to wszyscy czujemy, powinien zawsze stać na straży naszych interesów

publicznych... Chciałem powiedzieć... naszych idei... to jest...

Książę zdawał się być zakłopotany; wnet jednak ochłonął i mówił dalej :

- Chodzi o inte... to jest o plan, a raczej... o projekt zawiązania spółki do

ułatwiania handlu...

- Zbożem - wtrącił ktoś z kąta.

- Właściwie - ciągnął książę - chodzi nie o handel zbożem, ale...

- Okowitą - pośpieszył ten sam głos.

- Ależ nie!... O handel, a raczej o ułatwienie handlu między Rosją i zagranicą

towarami, no.:. towarami... Miasto zaś nasze, pożądane jest, ażeby się stało

centrum takowego...

- A jakież to towary? - spytał przygarbiony hrabia.

- Stronę fachową kwestii raczy objaśnić nam łaskawie pan Wokulski, człowiek...

człowiek fachowy - zakończył książę. - Pamiętajmy jednak, panowie, o

obowiązkach, jakie na nas wkłada troska o interesa publiczne i ten nieszczęśliwy

kraj...

- Jak Boga kocham, zaraz daję dziesięć tysięcy rubli!... - wrzasnął marszałek.

- Na co? - spytał hrabia udający autentycznego Anglika.

- Wszystko jedno!... - odparł wielkim głosem marszałek.- Powiedziałem: rzucę

w Warszawie pięćdziesiąt tysięcy rubli, więc niech dziesięć pójdzie na cele

dobroczynne, bo kochany nasz książę mówi cudownie!... z rozumu i z serca, jak

Boga kocham...

- Przepraszam - odezwał się Wokulski - ale nie chodzi tu o spółkę dobroczynną,

tylko o spółkę zapewniającą zyski.

- Otóż to!... - wtrącił hrabia zgarbiony.

- T e k!... - potwierdził hrabia-Anglik.

- Co mnie za zysk z dziesięciu tysięcy? - zaprotestował marszałek. - Z torbami

bym poszedł pod Ostrą Bramę przy takich zyskach.

Zgarbiony hrabia wybuchnął:

- Proszę o głos w kwestii : czy należy lekceważyć małe zyski!... To nas gubi!...

to, panowie - wołał pukając paznokciem w poręcz fotelu.

- Hrabio - przerwał słodko książę - pan Wokulski ma głos.

- T e k!... - poparł go hrabia-Anglik czesząc bujne faworyty.

- Prosimy więc szanownego pana Wokulskiego - odezwał się nowy głos - ażeby

ten publiczny interes, który nas zgromadził tu, do gościnnych salonów księcia,

raczył nam przedstawić z właściwą mu jasnością i zwięzłością.

Wokulski spojrzał na osobę przyznającą mu jasność i zwięzłość. Był to

znakomity adwokat, przyjaciel i prawa ręka księcia; lubił mówić kwieciście,

140

wybijając takt ręką i przysłuchując się własnym frazesom, które zawsze

znajdował wybornymi.

- Tylko żebyśmy zrozumieli wszyscy - mruknął ktoś w kącie zajętym przez

szlachtę, która nienawidziła magnatów.

- Wiadomo panom - zaczął Wokulski - że Warszawa jest handlową stacją

między Europą zachodnią i wschodnią. Tu zbiera się i przechodzi przez nasze

ręce część towarów francuskich i niemieckich przeznaczonych dla Rosji, z

czego moglibyśmy mieć pewne zyski, gdyby nasz handel...

- Nie znajdował się w ręku Żydów - wtrącił półgłosem ktoś od stołu, gdzie

siedzieli kupcy i przemysłowcy.

- Nie - odparł Wokulski. - Zyski istniałyby wówczas, gdyby nasz handel był

prowadzony porządnie.

- Z Żydami nie może być porządny...

- Dziś jednak - przerwał adwokat księcia - szanowny pan Wokulski daje nam

możność podstawienia kapitałów chrześcijańskich w miejsce kapitału

starozakonnych...

- Pan Wokulski sam wprowadza Żydów do handlu - bryznął oponent ze stanu

kupieckiego.

Zrobiło się cicho.

- Ze sposobu prowadzenia moich interesów nie zdaję sprawy przed nikim -

ciągnął dalej Wokulski. - Wskazuję panom drogę uporządkowania handlu

50
{"b":"152412","o":1}