ziemię.
Pani Wąsowska i Starski znikli na wzgórzu, panna Izabela coraz niecierpliwiej
bawiła się parasolką. Wokulskiemu pulsa biły w skroniach jak dzwony.
Ponieważ milczenie trwało zbyt długo, więc odezwała się panna Izabela:
- Prawie rok temu byliśmy w tym miejscu na wrześniowej majówce... Było ze
trzydzieści osób z sąsiedztwa... O, tam palono ogień...
- Bawiła się pani lepiej niż dziś?
- Nie. Siedziałam na tym samym pniu i byłam jakaś smutna...Czegoś mi
brakło... I co mi się bardzo rzadko zdarza, myślałam: co też będzie za rok?...
- Dziwna rzecz!... - szepnął Wokulski. - Ja także mniej więcej rok temu
mieszkałem z obozem w lesie, ale w Bułgarii... Myślałem: czy za rok żyć będę
i...
- I o czym jeszcze?
- O pani. Panna Izabela niespokojnie poruszyła się i pobladła.
- O mnie?.. - spytała. - Alboż pan mnie znał?..
- Tak. znam panią już parę lat, ale niekiedy zdaje mi się, że znam panią od
wieków... Czas ogromnie wydłuża się, kiedy o kimś myślimy ciągle, na jawie i
we śnie...
Podniosła się z pnia, jakby chcąc uciekać: Wokulski także powstał.
- Niech pani przebaczy, jeżeli mimowolnie zrobiłem jej przykrość. Może,
według pani, tacy jak ja nie mają prawa myśleć o pani?... W waszym świecie
nawet ten zakaz jest możliwy. Ale ja należę do innego...W moim świecie paproć
i mech tak dobrze mają prawo patrzeć na słońce jak sosny albo... grzyby.
Dlatego niech mi pani wręcz powie: czy wolno mi, czy nie wolno myśleć o
pani? Na dziś nie żądam nic innego.
- Ja pana prawie nie znam - szepnęła, widocznie zakłopotana, panna Izabela.
- Ja też dziś nic nie żądam. Pytam się tylko, czy nie uważa pani za obrazę dla
siebie tego, że ja myślę o pani, nic - tylko myślę. Znam opinię klasy, wśród
której wychowała się pani, o takich ludziach jak ja i wiem, że to, co mówię w tej
chwili, nazwać można zuchwalstwem. Niech mi więc pani powie wprost, a
jeżeli aż taka istnieje między nami różnica, nie będę się już dłużej starał o
414
względy pani... Wyjadę dziś lub jutro bez cienia pretensji, owszem, zupełnie
wyleczony.
- Każdy człowiek ma prawo myśleć... - odparła panna Izabela, coraz mocniej
zmieszana.
- Dziękuję pani. Tym słówkiem dała mi pani poznać, że w jej przekonaniu nie
stoję niżej od panów Starskich, marszałków i im podobnych... Rozumiem, że
nawet w tych warunkach mogę jeszcze nie zyskać sympatii pani... Do tego
bardzo daleko... Ale wiem przynajmniej, że już mam ludzkie prawa i że pani
będzie od tej pory sądzić moje czyny, nie tytuły, których nie posiadam.
- Jest pan przecie szlachcicem, a mówi prezesowa, że tak dobrym, jak Starscy, a
nawet Zasławscy...
- Owszem, jeżeli pani życzy sobie, jestem szlachcicem, nawet lepszym od
niejednego z tych, jakich spotykałem w salonach. Na moje nieszczęście, wobec
pani, jestem także i kupcem.
- No, kupcem można być i można nic być, to zależy od pana...odparła już
śmielej panna Izabela.
Wokulski zamyślił się.
W tej chwili w lesie poczęto hukać i zwoływać się, a w parę minut później całe
towarzystwo ze sługami, koszami i rydzami znalazło się na polance.
- Wracajmy do domu - rzekła pani Wąsowska - bo mnie te rydze znudziły i czas
na obiad.
Kilka dni następnych upłynęły Wokulskiemu w sposób dziwny; gdyby go
zapytano: czym były dla niego? zapewne odpowiedziałby, że snem szczęścia,
jedną z tych epok w życiu, dla których, może być, natura powołała na świat
człowieka.
Obojętny widz może nazwałby takie dnie jednostajnymi, a nawet nudnymi.
Ochocki sposępniał i od rana do wieczora albo kleił, albo puszczał oryginalnej
formy latawce: Pani Wąsowska z panną Felicją czytały albo zajmowały się
szyciem ornatu dla miejscowego proboszcza. Starski z prezesową i baronem
grali w karty.
I tym sposobem Wokulski i panna Izabela nie tylko byli zupełnie osamotnieni,
ale jeszcze musieli być ciągle razem.
Chodzili po parku, czasem w pole, siedzieli pod wiekową lipą na podwórzu, ale
najczęściej pływali po stawie. On wiosłował, ona od czasu do czasu rzucała
okruchy ciastek łabędziom, które cicho sunęły za nimi. Niejeden podróżny
zatrzymywał się na gościńcu za stawem i zdziwiony przypatrywał się
niezwykłej grupie, którą tworzyły: biała łódka z siedzącą w niej parą i dwa białe
łabędzie ze skrzydłami podniesionymi jak żagle.
Później Wokulski nie umiał nawet przypomnieć sobie, o czym mówili w
podobnych chwilach. Najczęściej milczeli. Raz zapytała go: dlaczego ślimaki
pływają pod powierzchnią wody? drugi raz - dlaczego obłoki mają tak rozmaitą
barwę? Tłomaczył jej i wówczas zdawało mu się, że całą naturę od ziemi do
nieba ogarnia w jednym uścisku i składa jej pod nogi.
415
Pewnego dnia przyszło mu na myśl, że gdyby kazała mu rzucić się w wodę i
umrzeć, umarłby błogosławiąc ją.
Podczas tych wodnych przejażdżek, a także podczas spacerów w parku i
zawsze, - gdy byli razem, czuł jakiś niezmierny spokój, jakby cała dusza jego i
cała ziemia od wschodnich do zachodnich kresów napełniona była ciszą, wśród
której nawet turkot wozu, szczekanie psa albo szelest gałęzi wypowiadały się w
cudownie pięknych melodiach. Zdawało mu się, że już nie chodzi, lecz pływa w
oceanie mistycznego odurzenia, że już nie myśli, nie czuje, nie pragnie, tylko
kocha. Godziny umykały gdzieś jak błyskawiceé zapalające się i gasnące na
dalekim nieboskłonie. Dopiero był -ranek - już południe - już wieczór i - noc
pełna przebudzeń i westchnień. Niekiedy myślał, że dobę podzielono na dwa
nierówne okresy czasu: dzień krótszy od mgnienia powiek i noc długą jak
wieczność dusz potępionych.
Pewnego dnia wezwała go do siebie prezesowa.
- Siadajże, panie Stanisławie - rzekła - cóż, dobrze się u mnie bawisz? Drgnął
jak człowiek przebudzony.
- Ja?... - spytał.
- Nudziłżebyś się?
- Za rok takich nudów oddałbym życie.
Staruszka potrząsnęła głową.
- Tak czasem się zdaje - odpowiedziała. - Nie wiem, kto tam napisał, że
człowiek jest wtedy najszczęśliwszy, kiedy dokoła siebie widzi to, co nosi w
sobie samym... Ale ja mówię, że mniejsza, dlaczego jest szczęśliwy, byle nim
był... Wybaczysz mi, jeżeli cię obudzę?...
- Słucham panią - odparł, mimo woli blednąc. Prezesowa wciąż przypatrywała
mu się i z lekka chwiała głową.
- No, przecie nie myśl, że obudzę cię złymi wiadomościami. Zbudzę cię w
zwykły sposób. Myślałżeś co o tej cukrowni, którą mi tu radzą budować?...
- Jeszcze nie...
- Nic pilnego. Ale o stryju zupełnie już zapomniałeś. A on, biedak, leży
niedaleko stąd, o trzy mile, w Zasławiu... Może byście tam jutro pojechali.
Okolica ładna, są ruiny zamku... Moglibyście bardzo przyjemnie czas
przepędzić i zrobić coś z tym kamieniem nagrobnym.
Wiesz co - dodała staruszka wzdychając - namyśliłam się... Nie trzeba rozbijać
kamienia pod zamkiem. Zostaw go tam i tylko każ wyryć na nim te wiersze:
„Na każdym miejscu i o każdej dobie...” Znasz to?..
- O tak, znam...
- Pod zamkiem więcej bywa ludzi niż na cmentarzu, prędzej przeczytają i może
zamyślą się nad ostatecznym kresem wszystkiego na tym świecie, nawet
miłości...
Wokulski wyszedł od prezesowej silnie rozstrojony. „Co znaczy jej
rozmowa?...” - pomyślał. Na szczęście, spotkał pannę Izabelę idąca w stronę
stawu i zapomniał o wszystkim.
416
Na drugi dzień istotnie całe towarzystwo pojechało do Zasławia. Mijali lasy,
zielone pagórki, wąwozy z żółtymi ścianami. Okolica była piękna, jeszcze
piękniejsza pogoda, ale Wokulski nie uważał na nic, zatopiony w smutnych
myślach... Już nie był sam z panną Izabelą, jak wczoraj jeszcze; nawet nie