zniknie, aniżeli zdradzi mój sekret... A teraz idź już, panie S i u z ę, odpocznij i
namyśl się: co masz zrobić ze sobą?
- Przyjdę tu - szepnął Wokulski.
- O nie! nie zaraz!... - odparł Geist. - Jeszcze nic ukończyłeś swoich rachunków
ze światem; a że i ja mam na parę lat pieniądze, więc nie nalegam. Przyjdziesz
tu, kiedy ci już nic nie zostanie z dawnych złudzeń...
Niecierpliwie ścisnął go za rękę i popychał ku drzwiom. Na schodach pożegnał
go jeszcze raz i cofnął się do laboratorium. Gdy Wokulski wyszedł na
dziedziniec, furtka już była otwarta, a gdy wyminął ją i stanął obok swego
fiakra, zatrzasnęła się.
Wróciwszy do miasta Wokulski przede wszystkim kupił złoty medalion,
umieścił w nim skrawek nowego metalu i zawiesił na szyi jak szkaplerz. Chciał
przespacerować się, ale spostrzegł, że ruch uliczny męczy go; więc poszedł do
siebie.
„Czemu ja się wracam? - szeptał. - Dlaczego nie idę do Geista do roboty?...”
Usiadł na fotelu i utonął we wspomnieniach. Widział sklep Hopfera, stołowe
pokoje i gości, którzy drwili z niego; widział swoją maszynę o wieczystym
ruchu i model balonu, któremu usiłował nadać kierunek. Widział Kasię Hopfer,
która mizerniała z miłości dla niego...
„Do roboty!... Dlaczego ja nie idę do roboty?.. „
Wzrok jego machinalnie padł na stół, gdzie leżał niedawno kupiony Mickiewicz.
„Ile ja to razy czytałem!...” - westchnął biorąc książkę do ręki.
Książka otworzyła się sama i Wokulski przeczytał:
„Zrywam się, biegnę, składam na pamięć wyrazy, którymi mam złorzeczyć
okrucieństwu twemu, składane, zapomniane już po milion razy...Ale gdy ciebie
ujrzę, nic pojmuję, czemu znowu jestem spokojny, zimniejszy nad głazy, aby
goreć na nowo, milczeć po dawnemu.”
„Teraz już wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany...”
357
Uczuł łzę pod powieką, lecz pohamował się i nie splamiła mu twarzy.
„Zmarnowaliście życie moje... Zatruliście dwa pokolenia!.. szepnął. - Oto skutki
waszych sentymentalnych, poglądów na miłość.”
Złożył książkę i cisnął nią w kąt pokoju, aż rozleciały się kartki. Książka odbiła
się od ściany, spadła na umywalnię i ze smutnym szelestem stoczyła się na
podłogę.
„Dobrze ci tak! tam twoje miejsce... - myślał Wokulski. - Bo któż to miłość
przedstawiał mi jako świętą tajemnicę? Kto nauczył mnie gardzić codziennymi
kobietami, a szukać niepochwytnego ideału?... Miłość jest radością świata,
słońcem życia, wesołą melodią w pustyni a ty co z niej zrobiłeś?... Żałobny
ołtarz, przed którym śpiewają się egzekwie nad zdeptanym sercem ludzkim!”
Wtem nasunęło mu się pytanie:
„Jeżeli poezja zatruła twoje życie, to któż zatruł ją samą? I dlaczego
Mickicwicz, zamiast śmiać się i swawolić jak francuscy pieśniarze, umiał tylko
tęsknić i rozpaczać?
Bo on, tak jak i ja, kochał pannę wysokiego urodzenia, która mogła stać się
nagrodą nie rozumu, nie pracy, nie poświęceń, nawet nie geniuszu, ale...
pieniędzy i tytułu...”
„Biedny męczenniku! - szepnął Wokulski. - Tyś oddał narodowi, coś miał
najlepszego; lecz cóżeś winien, że przelewając w niego własną duszę, razem z
nią przelałeś cierpienia, jakimi nasycali ciebie? To oni są winni twoim, moim i
naszym nieszczęściom...”
Podniósł się z fotelu i ze czcią zebrał porozdzierane kartki.
„Nie dość, że byłeś umęczony przez nich, ale jeszcze miałbyś odpowiadać za ich
występki?... To oni winni, oni, że twoje serce, zamiast śpiewać, jęczało jak
dzwon rozbity.”
Położył się na kanapie i znowu myślał: „Szczególny kraj, w którym od tak
dawna mieszkają obok siebie dwa całkiem różne narody: arystokracja i
pospólstwo. Jeden mówi, że jest szlachetną rośliną, która ma prawo ssać glinę i
mierzwę, a ten drugi albo przytakuje dzikim pretensjom, albo nie ma siły
zaprotestować przeciw krzywdzie.
A jak się to wszystko składało na uwiecznienie monopolu jednej klasy i
zdławienie w zarodku każdej innej! Tak silnie wierzono w powagę rodu, że
nawet synowie rzemieślników i handlarzy albo kupowali herby, albo podszywali
się pod jakieś zubożałe rody szlachetne.
Nikt nie miał odwagi nazwać się dzieckiem swoich zasług, a nawet ja, głupiec,
wydałem kilkaset rubli na kupno szlacheckiego patentu.
I ja miałbym tam wracać?... Po co?... Tu przynajmniej mam naród żyjący
wszystkimi zdolnościami, jakimi obdarowano człowieka. Tu naczelnych miejsc
nie obsiada pleśń podejrzanej starożytności, ale wysuwają się naprzód istotne
siły: praca, rozum, wola, twórczość, wiedza, nawet piękność i zręczność, a
nawet choćby szczere uczucie. Tam zaś praca staje pod pręgierzem, a triumfuje
rozpusta! Ten, kto dorabia się majątku, nosi tytuł sknery, kutwy, dorobkiewicza;
358
ten, kto go trwoni, nazywa się: hojnym, bezinteresownym, wspaniałomyślnym...
Tam prostota jest dziwactwem, oszczędność wstydem, uczoność równoznaczny
z obłędem, artyzm symbolizuje się dziurawymi łokciami. Tam, chcąc zdobyć
miano człowieka, trzeba posiadać albo tytuł z pieniędzmi, albo talent wciskania
się do przedpokojów. I ja bym tam miał wracać?...”
Począł chodzić po pokoju i liczyć:
„Geist jeden, ja drugi, Ochocki trzeci... Ze dwu jeszcze znajdziemy i za cztery
albo pięć lat wyczerpalibyśmy owe osiem tysięcy doświadczeń, potrzebnych do
znalezienia metalu lżejszego niż powietrze. No, a wtedy co?... Co stanie się z
dzisiejszym światem na widok pierwszej machiny latającej, bez skrzydeł, bez
skomplikowanych mechanizmów, a trwałej jak okręt pancerny?”
Zdawało mu się, że szmer uliczny za jego oknami rozszerza się i potęguje
ogarniając cały Paryż, Francję i Europę. I że wszystkie głosy ludzkie zlewają się
w jeden ogromny okrzyk: „Sława!... sława!... sława!...”
„Oszalałem?” - mruknął.
Szybko rozpiął kamizelkę i wydobywszy spod koszuli złoty medalion otworzył
go. Skrawek metalu, podobnego do mosiądzu i lekkiego jak puch, był na swoim
miejscu. Geist nie łudził go; droga do olbrzymiego wynalazku była na oścież
otwarta.
„Zostaję! - szepnął. - Bóg ani ludzie nie przebaczyliby mi zaniedbania podobnej
sprawy.”
Mrok już zapadał. Wokulski zaświecił gazowe lampy nad stołem, wydobył
papier i pióro i zaczął pisać:
„Mój Ignacy! Chcę pogadać z tobą o bardzo ważnych rzeczach, a ponieważ do
Warszawy już nie wrócę, proszę cię więc, ażebyś jak najśpieszniej...”
Nagle rzucił pióro: jakaś trwoga opanowała go na widok napisanych przez
siebie wyrazów: „do Warszawy już nie wrócę...”
„Dlaczego nie mam wrócić?.. „ - szepnął.
„A po co?... Może po to, ażeby znowu spotkać pannę Izabelę, znowu stracić
energię?...”
„Raz nareszcie muszę zamknąć te głupie rachunki...”
Chodził i myślał:
„Oto dwie drogi: jedna wiedzie do nieobliczonych reform ludzkości, druga do
podobania się, a nawet, przypuśćmy, do zdobycia kobiety. Co wybrać?... Bo
jużci jest faktem, że każdy nowy a ważny materiał, każda nowa siła to nowe
piętro cywilizacji. Brąz stworzył cywilizację klasyczną, żelazo wieki średnie;
proch zakończył wieki średnie, a węgiel kamienny rozpoczął wiek
dziewiętnasty. Co się tu wahać: metale Geista dadzą początek takiej cywilizacji,
o jakiej nie marzono, i kto wie, czy wprost nie uszlachetnią gatunku ludzkiego...
A z drugiej strony cóż mam?... Kobietę, która przy takich jak ja parweniuszach
nie wahałaby się kąpać. Czym jestem w jej oczach obok tych wykwintnisiów,
dla których pusta rozmowa, koncept, kompliment stanowią najwyższą treść
życia. Co ta czereda, nie wyłączając jej samej, powiedziałaby na widok
359
obdartego Geista i jego niezmiernych odkryć? Tak są ciemni, że nawet nie