Литмир - Электронная Библиотека
A
A

rozmawiając ze szwajcarem mimo woli rzucił okiem na książki i z radosnym

zdziwieniem spostrzegł egzemplarz poezji Mickiewicza, tej edycji, którą czytał

jeszcze jako subiekt Hopfera. Na widok wytartych okładek i spłowiałego

papieru cała młodość stanęła mu przed oczyma.

Natychmiast kupił książkę i o mało nie ucałował jej jak relikwię.

351

Szwajcar, któremu frank podbił serce dla Wokulskiego, zaprowadził go aż do

drzwi apartamentów baronowej, z uśmiechem życząc przyjemnej zabawy.

Wokulski zadzwonił i zaraz na wstępie zobaczył lokaja w pąsowym fraku.

„Aha!” - mruknął.

W salonie, rzecz naturalna, były złocone meble, obrazy, dywany i kwiaty. Po

chwili ukazała się baronowa z miną osoby obrażonej, która gotowa jednak

przebaczyć. Istotnie przebaczyła mu. W krótkiej rozmowie Wokulski wyłożył

cel wizyty, napisał nazwisko Stawskiego i miejsc, w których przebywał, usilnie

prosząc, ażeby baronowa przez swoje liczne stosunki dała mu o zaginionym

dokładną wiadomość.

- To jest możliwe - odparła wielka dama - ale... czy nie zniechęcą pana koszta?...

Musimy odwołać się do policji niemieckiej, angielskiej, amerykańskiej...

- Więc?...

- Więc wyda pan ze trzy tysiące franków?

- Oto są cztery tysiące - odparł Wokulski podając jej czek, na którym wypisał

odnośną sumę.

- Kiedyż mam spodziewać się odpowiedzi?...

- Tego nie jestem w stanie oznaczyć - rzekła baronowa - może za miesiąc, może

za rok. Sądzę jednak - dodała surowo - że o rzeczywistości poszukiwań nie

wątpi pan?

- Tak dalece nie wątpię, że zostawię u Rotszylda kwit jeszcze na dwa tysiące

franków, płatnych po otrzymaniu wiadomości o tym człowieku.

- Pan wkrótce wyjeżdża?

- O nie. Zabawię jakiś czas.

- Ach, zachwycił pana Paryż!... - rzekła baronowa z uśmiechem. - Spodoba się

panu jeszcze bardziej z okien mego salonu. Przyjmuję co wieczór.

Pożegnali się oboje bardzo zadowoleni: baronowa z pieniędzy swojego klienta,

Wokulski, że jednym zamachem spełnił radę Suzina i prośbę Rzeckiego.

Teraz Wokulski został w Paryżu zupełnie osamotniony, bez żadnego

obowiązkowego zajęcia. Znowu zwiedzał wystawę, teatry, nieznane ulice,

pominięte sale w muzeach...Znowu podziwiał olbrzymie siły Francji,

prawidłowość w budowie i życiu milionowego miasta, wpływ łagodnego

klimatu na przyśpieszony rozwój cywilizacji... Znowu pił koniak, jadał

kosztowne potrawy albo grał w karty w salonie baronowej, gdzie zawsze

przegrywał...

Taki sposób przepędzania czasu wyczerpywał go znakomicie, ale nie dawał ani

kropli radości. Godziny wlokły mu się jak doby, dnie nie miały końca, a noce

spokojnego snu. Bo choć spał twardo, bez żadnych marzeń przykrych albo

przyjemnych, chociaż tracił świadomość, nie mógł jednakże pozbyć się uczucia

niezgruntowanej goryczy, w której tonęła jego dusza na próżno szukająca tam

dna albo brzegów.

„Dajcie mi jakiś cel... albo śmierć!...” - mówił nieraz, patrząc w niebo. A w

chwilę później śmiał się i myślał:

352

„Do kogo ja mówię?... Kto mnie wysłucha w tym mechanizmie ślepych sił,

których stałem się igraszką? Cóż to za okrutna dola nie być do niczego

przywiązanym, niczego nie pragnąć, a tak wiele rozumieć...”

Zdawało mu się, że widzi jakąś niezmierną fabrykę, skąd wybiegają nowe

słońca, nowe planety, nowe gatunki, nowe narody, a w nich ludzie i serca, które

szarpią furie: nadzieja, miłość i boleść. Któraż z nich najgorsza? Nie boleść, bo

ona przynajmniej nie kłamie. Ale ta nadzieja, która tym głębiej strąca, im wyżej

podniosła... Ale miłość, ten motyl, którego jedno skrzydło nazywa się

niepewnością, a drugie oszustwem...

„Wszystko jedno - mruczał. - Jeżeli już musimy odurzać się czymś, odurzajmy

się czymkolwiek. Ale czym?...”

Wówczas w głębi mroku, nazywającego się naturą, ukazywały się przed nim

jakby dwie gwiazdy. Jedna blada, ale niezmienna - to był Geist i jego metale;

druga iskrząca się jak słońce albo nagle gasnąca, a tą była ona...

„Co tu wybrać? - myślał - jeżeli jedno jest wątpliwe, a druga a niedostępna i

niepewna. Bo choćbym nawet dosięgnął jej, czy ja jej kiedy uwierzę?... czy

nawet mógłbym uwierzyć?...” Z tym wszystkim czuł, że zbliża się chwila

decydującej walki pomiędzy jego rozumem i sercem. Rozum ciągnął go do

Geista, serce do Warszawy. Czuł, że lada dzień coś z tego musi wybrać: albo

ciężką pracę, która wiodła do nadzwyczajnej sławy, albo płomienną namiętność,

która obiecywała chyba to, że spali go na popiół.

„A jeżeli i to, i tamto jest złudzeniem, jak owa łopatka albo chustka ważąca sto

funtów?...” Poszedł jeszcze raz do magnetyzera Palmieriego i zapłaciwszy

należne dwadzieścia franków za konferencję, począł zadawać mu pytania:

- Więc twierdzisz pan, że mnie nie można zamagnetyzować?

- Co to jest nie można! - oburzył się Palmieri. - Nie można od razu, gdyż nie

jesteś pan medium. Ale można by z pana zrobić medium, jeżeli nie w kilka

miesięcy, to w kilka lat.

Zatem Geist stanowczo nie otumanił mnie” - pomyślał Wokulski. Głośno zaś

dodał:

- A kobieta, panie Palmieri, może zamagnetyzować człowieka?

- Nie tylko kobieta, ale nawet drzewo, klamka, woda, no, słowem, wszystko,

czemu magnetyzer nada władzę. Ja mogę moje media magnetyzować bodajby

szpilką ; mówię im: w tę szpilkę przelewam mój fluid i zaśniesz pan, kiedy na

nią spojrzysz. Tym więc łatwiej mógłbym przekazać moją władzę jakiejś

kobiecie. Byle, rozumie się, osoba magnetyzowana była medium.

- I wtedy do owej kobiety przywiązałbym się tak jak pańskie medium do łopatki

od węgli?.. - spytał Wokulski.

- Bardzo naturalnie - odpowiedział Palmieri spoglądając na zegarek.

Wokulski opuścił go i włócząc się po ulicach myślał:

„Co do Geista, mam prawie dowód, że nie łudził mnie za pomocą magnetyzmu:

nie starczyłoby na to czasu. Ale co do niej, nie mam pewności, że nie

353

oczarowała mnie w ten sposób. Czasu było dosyć, ale... któż mnie zrobił jej

medium?..”

Im więcej porównywał swoją miłość dla panny Izabeli z uczuciami ogółu

mężczyzn dla ogółu kobiet, tym bardziej wydawała mu się nienaturalną. Bo jak

można zakochać się w kimś od jednego rzutu oka? Albo jak można szaleć za

kobietą, którą widzi się raz na kilka miesięcy, i tylko po to, ażeby przekonać się,

że ona nie dba o nas?

„Bah! - mruknął - rzadkie spotkania właśnie nadają jej charakter ideału. Kto

wie, czy zupełnie nie rozczarowałbym się poznawszy ją dokładniej?”

Zdziwiło go, że od Geista nie miał żadnej wiadomości.

„Czyby uczony chemik po to wziął trzysta franków, ażeby już wcale mi się nie

pokazywać...' - pomyślał.

Ale sam zawstydził się tych podejrzeń.

„Może chory?” - szepnął.

Wziął fiakra i pojechał według adresu, daleko za wały miasta, w okolicę

Charenton.

Na wskazanej ulicy fiakier zatrzymał się przed murowanym parkanem; spoza

niego widać było dach i górną część okien domu.

Wokulski wysiadł z powozu i zbliżył się do żelaznej furtki w murze,

zaopatrzonej w młotek. Po kilkunastu uderzeniach furtka nagle uchyliła się i

Wokulski wszedł na dziedziniec.

Dom był jednopiętrowy, bardzo stary; mówiły o tym ściany pokryte pleśnią,

mówiły okna zakurzone, gdzieniegdzie wybite. W środku ściany frontowej

znajdowały się drzwi, do których wchodziło się po kilku stopniach kamiennych

dość zrujnowanych.

Ponieważ furtka już zamknęła się z głuchym łoskotem, a nie było widać

szwajcara, który ją otwierał, więc Wokulski stał na środku dziedzińca zdziwiony

i zakłopotany. Nagle w oknie pierwszego, a zarazem jedynego piętra ukazała się

127
{"b":"152412","o":1}