Литмир - Электронная Библиотека
A
A

południu kontraltem... I diabli wezmą dom, w którym my jedni jako tako

utrzymujemy porządek!

Zabraliśmy się do odejścia.

- Więc pan stanowczo nie zapłaci komornego? - spytałem.

- Ani myślę. - Może choć od października zacznie pan płacić?

- Nie, panie. Niedługo już. będę żył, więc pragnę przeprowadzić choćby jedną

zasadę: jeżeli społeczność chce, ażeby jednostki szanowały umowę względem

niej; niechaj sama wykonywa ją względem jednostek. Jeżeli ja mam komuś

płacić za komorne, niech inni tyle płacą mi za lekcje, żeby mi na komorne

wystarczyło. Rozumie pan?...

- Nie wszystko, panie - odparłem.

- Nic dziwnego - rzekł młody człowiek. - Na starość mózg więdnie i nie jest

zdolny przyjmować nowych prawd...

Ukłoniliśmy się sobie nawzajem i wyszliśmy obaj z rządcą. Młody człowiek

zamknął za nami drzwi, lecz za chwilę wybiegł na schody i zawołał:

- A niechaj komornik przyprowadzi ze sobą dwu stójkowych, bo mnie będą

musieli wynosić z mieszkania...

- Owszem, panie! - odpowiedziałem mu z grzecznym ukłonem, myśląc w głębi

duszy, że nie godzi się jednak wyrzucać takiego oryginała.

Kiedy szczególny młodzieniec ostatecznie cofnął się do pokoju i zamknął drzwi

na klucz dając tym sposobem do zrozumienia, że konferencję z nami uważa za

skończoną, zatrzymałem się w połowie schodów i rzekłem do rządcy:

- Widzę, macie tu kolorowe szyby, co?

304

- O, bardzo kolorowe.

- Ale są zakurzone...

- O, bardzo zakurzone - odparł rządca.

- I myślę - dodałem - że ten młody człowiek pod względem niepłacenia

komornego dotrzyma słowa, co?

- Panie - zawołał rządca - on to nic. On mówi, że nie zapłaci, no i nic płaci; ale

tamci dwaj nic nie mówią i także nie płacą. To są, panie Rzecki, nadzwyczajni

lokatorowie!... Oni jedni nigdy nie robią mi zawodu.

Mimo woli, i nie wiem nawet dlaczego, pokręciłem głową, choć przeczuwam,

że gdybym był właścicielem podobnego domu, kręciłbym głową cały dzień.

- Więc tu nikt nie płaci, a przynajmniej nie płaci regularnie? -zapytałem eks-

obywatela.

- I nie ma się czemu dziwić - odparł pan Wirski. - W domu, z którego od tylu lat

komorne pobierają wierzyciele, najuczciwszy lokator musi się znarowić.

Pomimo to mamy kilku bardzo punktualnych, na przykład baronowa

Krzeszowska...

- Co?!... - zawołałem. - Ach, prawda, że baronowa tu mieszka...Chciała nawet

kupić ten dom...

- I kupi go - szepnął rządca - tylko, panowie, trzymajcie się ostro!... Kupi go,

choćby miała oddać cały swój majątek... A niemały to majątek, choć pan baron

mocno go nadszarpnął... Wciąż stałem na połowie schodów, pod oknem z

żółtymi, czerwonymi i niebieskimi szybami. Wciąż stałem zapatrzony we

wspomnienie pani baronowej, którą widziałem zaledwie kilka razy w życiu i

zawsze przedstawiała mi się jako osoba bardzo ekscentryczna. Umie być

pobożną i zawziętą, pokorną i ordynaryjną...

- Cóż to za kobieta, panie Wirski? - spytałem. - To niezwykła kobieta, panie...

- Jak wszystkie histeryczki - mruknął eks-obywatel. - Straciła córeczkę, mąż ją

porzucił... Same awantury!...

- Pójdziemy do niej, panie - rzekłem schodząc na drugie piętro. Czułem w sobie

takie męstwo, że baronowa nie tylko nic trwożyła mnie, lecz prawie pociągała.

Ale kiedy stanęliśmy pode drzwiami i rządca zadzwonił, doznałem kurczu w

łydkach. Nie mogłem ruszyć się z miejsca i tylko dlatego nie uciekłem. W

jednej chwili opuściła mnie odwaga, przypomniałem sobie sceny z licytacji...

Obrócił się klucz w zamku, stuknęła zasuwka i w uchylonych drzwiach ukazała

się twarz niestarej jeszcze dziewczyny, ubranej w biały czepeczek.

- A kto to? - spytała dziewczyna.

- Ja, rządca.

- Czego pan chce?

- Przychodzę z pełnomocnikiem właściciela.

- A ten pan czego chce?

- Ten pan jest właśnie pełnomocnikiem

- Więc jak mam powiedzieć?...

305

- Powiedz pani - odparł już zirytowany rządca - że przychodzimy pogadać o

lokalu...

- Aha!

Zamknęła drzwi i odeszła. Upłynęło ze dwie albo trzy minuty, zanim wróciła na

powrót i po otworzeniu wielu zamków wprowadziła nas do pustego salonu.

Dziwny był widok tego salonu. Meble okryte ciemnopopielatymi pokrowcami,

to samo fortepian, to samo pająk zawieszony u sufitu; nawet stojące w kątach

kolumny z posążkami miały także popielate koszule. W ogóle robił on wrażenie

pokoju, którego właściciel wyjechał zostawiwszy tylko służbę bardzo dbałą o

porządek domu.

Za drzwiami było słychać rozmowę na głos kobiecy i męski. Kobiecy należał do

baronowej; męski znałem dobrze, ale nie mogłem sobie przypomnieć, czyj jest.

- Przysięgłabym - mówiła baronowa - że utrzymuje z nią stosunki. Onegdaj

przysłał jej przez posłańca bukiet...

- Hum!... Hum!... - wtrącił głos męski.

- Bukiet, który ta obrzydliwa kokietka, dla oszukania mnie, kazała natychmiast

wyrzucić za okno...

- Przecież baron na wsi... tak daleko od Warszawy... - odparł mężczyzna.

- Ale ma tu przyjaciół - zawołała baronowa. - I gdybym nie znała pana,

przypuszczałbym, że pośredniczysz mu w tych bezeceństwach.

- Ależ, pani!... - zaprotestował głos męski. I w tej samej chwili rozległy się dwa

pocałunki, sądzę, że w rękę.

- No, no, panie Maruszewicz, bez czułości!... Znam ja was. Obsypujecie

pieszczotami kobietę, dopóki wam nie zaufa, a potem trwonicie jej majątek i

żądacie rozwodu...

„Więc to Maruszewicz - pomyślałem. - Ładna para...”

- Ja jestem zupełnie inny - odparł ciszej męski głos za drzwiami i znowu

rozległy się dwa pocałunki, z pewnością w rękę.

Spojrzałem na eks-obywatela. Podniósł oczy do sufitu, a ramiona prawie do

wysokości uszu.

- Frant!... - szepnął wskazując na drzwi.

- Znasz go pan?...

- Bah!...

- Więc - mówiła baronowa w drugim pokoju - niechże pan zaniesie do Św.

Krzyża te dziewięć rubli na trzy wotywy, na intencję, ażeby Bóg go upamiętał...

Nie - dodała po chwili nieco zmienionym głosem. - Niech będzie jedna wotywa

za niego, a dwie za duszę mojej nieszczęśliwej dzieweczki...

Przerwało jej ciche szlochanie.

- Niechże się pani uspokoi!... - łagodnie reflektował ją Maruszewicz.

- Idź pan już, idź!... - odparła.

Nagle otworzyły się drzwi salonu i jak wryty stanął na progu Maruszewicz, za

którym ujrzałem żółtawą twarz i zaczerwienione oczy pani baronowej. Rządca i

306

ja podnieśliśmy się z krzeseł, Maruszewicz cofnął się w głąb drugiego pokoju i

widocznie wyszedł innymi drzwiami, a pani baronowa zawołała gniewnie:

- Marysia!... Marysia!...

Wbiegła dziewczyna w białym, jak wyżej, czepeczku, w ciemnej sukni i białym

fartuchu. W ubraniu tym wyglądałaby na dozorczynię chorych, gdyby jej oczy

nie rzucały za wiele iskier.

- Jak mogłaś wprowadzić tu tych panów? - zapytała ją baronowa.

- Pani przecie kazała prosić...

- Głupia... precz!... - syknęła baronowa. Następnie zwróciła się do nas:

- Czego pan chce, panie Wirski?

- Pan Rzecki jest plenipotentem właściciela domu - odparł rządca.

- A, a!... To dobrze... - mówiła baronowa, powoli wchodząc do salonu i nie

prosząc nas, ażebyśmy usiedli. Rysopis tej damy: czarna suknia, żółtawa twarz,

sinawe usta, zaczerwienione z płaczu oczy i włosy gładko uczesane.

Skrzyżowała ręce na piersiach jak Napoleon I i patrząc na mnie rzekła:

- A, a, a!... To pan jest plenipotentem, zdaje mi się, że pana Wokulskiego... Czy

tak?... Niechże mu pan powie, że albo ja wyprowadzę się z tęgo mieszkania, za

które płacę mu siedemset rubli bardzo regularnie, wszak prawda, panie Wirski?..

Rządca ukłonił się.

110
{"b":"152412","o":1}