Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Obalasz moje przypuszczenia z takim zapałem, jakbym ja twardo upierał

się przy ich trafności — uśmiechnął się Har. — Powiedziałem przecież, że to tylko jedno z możliwych tłumaczeń. Zgadzam się, że w warunkach zbyt sprzyjających nie mogła rozwinąć się rasa myśląca. Skąd jednak możemy wiedzieć, czy warunki takie panowały tu zawsze? Może uległy jakiejś zasadniczej zmianie? Może w chwili, gdy budowano stożek, wszystko wskazywało na normalne, to znaczy stosowne do potrzeb, tempo rozwoju Florytów, a potem nastąpił gwałtowny kataklizm całkowicie zmieniający warunki bytu, i to zmieniający na znacznie lżejsze?

— To jest myśl! — ucieszył się Ted. — Rozleniwieni, rozpieszczeni przez przyrodę Floryci nie spełnili nadziei tych, którzy chcieli wspomóc ich postęp 95

techniczny! Pozostali na takim poziomie, na jakim zastała ich owa zmiana warunków. . . A może nawet stopniowo. . . głupieją?

— Wniosek nieco za pochopny — pokręcił głową Har. — Przypomnij sobie, co się działo w Grecji w czasach niewolnictwa! Łatwość i komfort życia, uwol-nienie się klas właścicieli niewolników od pracy fizycznej spowodowało ogromny rozkwit sztuki i filozofii! Głupieje się tylko od zupełnej bezczynności. A istota w mniejszym lub większym stopniu rozumna nigdy nie pozostaje bezczynna, nawet wtedy, gdy nie musi zębami i pazurami wydzierać przyrodzie środków do życia. Po co zresztą daleko sięgać: nasz wiek — z całą techniką i automatyzacją jest najlepszym tego przykładem; czy mamy w naszych czasach zbyt mało za-jęcia? Nie! Stwarzamy sobie sami problemy, by móc je rozwiązywać. Stawiamy sobie coraz to nowe zadania, choć na dobrą sprawę moglibyśmy dawno poprzestać na tym, co mamy. Zadaniem techniki nie jest wyeliminowanie wszystkich zajęć z życia człowieka. Zmienia się rodzaj i sposób wykonywania pracy, a nie jej ilość. Myślę, że nawet w warunkach doskonale zaspokajających potrzeby istota rozumna potrafi skierować swe zainteresowania ku jakimś zupełnie nie związanym z potrzebami materialnymi celom. . .

— Uważasz, że Floryci są szczęśliwi i zadowoleni z tego, co mają? Że nie próbują wydobyć z otoczenia niczego ponad to, co przyroda sama im daje? Słowem, sądzisz, że istota rozumna może być szczęśliwa i zadowolona w warunkach doskonałego zabezpieczenia potrzeb bytowych?

— Nie! — powiedział Har twardo. — Przeciwnie. Istota rozumna nie może nigdy czuć się zadowolona i szczęśliwa. Stan taki jest nie do osiągnięcia, gdyż potrzeby rodzą potrzeby. Jednak najistotniejsze jest to, co osiąga się samemu. Pod-suwanie gotowych rozwiązań nie daje zadowolenia. Dlatego uważam, że wszelkie wspomaganie cywilizacji jest bezcelowe, szczególnie, gdy nic jej nie zagraża i nie hamuje — choćby najwolniejszego — rozwoju. Technika nie jest celem, do które-go trzeba dążyć za wszelką cenę. Jest tylko środkiem dla uwolnienia ludzkiej czy nieludzkiej myśli od spraw walki o byt i przetrwanie. I tylko tam, gdzie ta walka jest ciężka i trudna, rozwój techniki jest konieczny. . .

Har zamilkł nagle, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że nie stoi przed gronem kolegów-naukowców, że ma przed sobą chłopaka, który nie widział nigdy Ziemi.

— Chodźmy stąd. Zarejestrowałem wszystko na taśmach filmowych i dźwię-

kowych, nie mamy co tu dłużej robić. Nie chcę niczego zmieniać ani niszczyć.

Poczekamy na decyzję Rady Naukowej. Sądzę, że będą ze mną zgodni i zostawią wszystko w pierwotnym stanie.

Ted niechętnie oderwał się od eksponatów i powoli szedł za Harem po schod-kach w górę szybu. Ewa siedziała na skraju urwiska i lornetowała okolicę.

— Tam, nad tym jeziorem, porusza się coś — powiedziała, gdy stanęli za jej plecami. — Zbyt jednak daleko, by można było rozpoznać kształty. Może tam jest 96

jakieś osiedle Florytów?

Popatrzyli kolejno przez lornetę. Har rozejrzał się po okolicy, by ustalić dogodną drogę zejścia.

— Chyba należałoby zamknąć ten stożek — zastanawiał się Ted. — Nie wiem tylko, czy uda się to zrobić. Spróbuję za pomocą tego samego sposobu, w jaki dał

się otworzyć. . .

Z ociąganiem, jakby żal mu było stąd odejść, pokręcił się jeszcze wokół zamkniętego stożka, a potem wrócił do towarzyszy i niezdecydowanie zaczął:

— Te dźwięki, które mają oznaczać w języku Florytów nazwy maszyn i na-rzędzi. . . Przecież to nie mogły być nazwy. . .

— Oczywiście, że nazwy te nie istniały i nie istnieją dotąd w języku Florytów!

— powiedział Har. — Dopóki nie ma przedmiotów, nie ma i nazw. Sądzę, że zostały urobione według zasad języka Florytów przez twórców stożka.

— Nie bardzo rozumiem po co? — wtrąciła Ewa. — Czyżby sądzili, że tubylcy nie potrafią tych rzeczy ponazywać po swojemu? Zrobiliby to najzgodniej z własnym poczuciem językowym!

— Wiem dokładnie tyle, co wy! — mruknął Har, wciąż patrząc przez lornetę.

— Wszystko to tylko domysły. Nagraliśmy te dźwięki. Może ułatwią rozszyfro-wanie języka Florytów. . . A poza tym stanowczo za dużo dyskutujemy, zamiast zbierać fakty. Od tej chwili koniec rozmów — dodał groźnie. — Podsumowanie zrobimy po powrocie do rakiety, razem z Werą, Adamem i Maxem. Oni też będą mieli dużo do powiedzenia. Może wniosą jakiś nowy element do naszych hipotez.

Tafla jeziora to pojawiała się, to niknęła im z oczu, gdy schodzili ku niej fa-listym zboczem. Har szedł pierwszy, milcząc zawzięcie. Ewa i Ted początkowo również starali się nie rozmawiać, ale po kilkunastu minutach nie mogli już opanować się i wyłączywszy nadajniki osobiste, aby Har ich nie słyszał, pozostali nieco w tyle, by co chwila wymieniać jakieś krótkie spostrzeżenia.

Brzeg jeziora porastały z jednej strony obfite zarośla. Dno było doskonale widoczne poprzez czystą wodę. Cała okolica nie sprawiała wrażenia odwiedzanej przez kogokolwiek. W pewnej chwili Har, który wszedł po kolana w wodę, pochylił się i wydobył z dna jakiś spory przedmiot.

Było to coś w rodzaju naczynia wykonanego ze skorupy owocu podobnego do tych, które widzieli na ruchomych obrazach w podziemiach stożka. Brzegi były gładko oszlifowane, a zewnętrzną i wewnętrzną powierzchnię pokrywała sieć misternych nacięć.

— Jeszcze jeden przejaw ich skłonności do ozdabiania wszystkiego, czego używają — powiedział Har. — Tylko ich samych ani śladu. Roztapiają się w tej dżungli, znikają. . .

— Zamiast przystosowywać przyrodę do swych potrzeb, sami się do niej przystosowali — zauważyła Ewa.

— Jeśli chodzi o ślady. . . to można by poszukać! — zaproponował Ted, krążąc 97

nad brzegiem wody. — O, tu na przykład, widzę jakby ścieżkę, wydeptaną wśród porostów.

Ścieżka znaczyła się słabiutko i wiodła do pierwszych drzew. Dalej nie było już żadnego śladu, jakby chodzące nią istoty odrywały się od ziemi. Najprawdo-podobniej łatwiej im było posuwać się pośród splecionych gałęzi niż przez gąszcz dolnych pięter roślinności.

— Nie wytropimy ich w ten sposób. Są czujni i nie dadzą się podejść. Nie będziemy przecież urządzać polowania z nagonką! — powiedział Har.

Obeszli jezioro i posuwali się dalej zboczem łańcucha wzgórz, rzadziej zaro-

śniętym i przez to umożliwiającym swobodny marsz. Po godzinie podchodzenia łagodnym zboczem weszli między strome ściany głęboko wciętej doliny. Skały były miejscami silnie rozkruszone i tworzyły niebezpieczne osypiska, idąc więc, rozglądali się bacznie, by uniknąć spadających z góry kamieni.

— Jaskinia! — powiedział nagle Ted, wskazując na prawe zbocze. — Nawet niezbyt wysoko. Możemy tam zajrzeć.

— Spróbujmy — powiedział Har bez przekonania. — Wydaje mi się jednak, że nasza metoda ostrożnej penetracji nie da spodziewanych wyników. Trzeba bę-

dzie zastosować radykalniejsze sposoby. . . Straciliśmy nieco czasu, ale. . . kto mógł przewidzieć, że oni będą się przed nami kryli i do tego stopnia utrudniali nam pracę!

— No, nie jest tak źle! — zaoponował Ted. — Odkryliśmy przecież niezmiernie ważną rzecz: stożek!

30
{"b":"140590","o":1}