– O czym to my... – zwrócił się znowu do Dydyńskiego. – A, o dziewce. I o naszych dawnych sprawach. A więc, mości panie stolnikowicu, kiedy cię schwytał Sienieński, zakazałem cię zabijać, tylko żywego do loszku wsadzić. A uczyniłem to dlatego, że chcę się z tobą rozmówić. A jeśli co dobrego wyjdzie z naszej rozmowy, tedy gotów jestem nawet cię uwolnić.
– Zatem słucham.
– Mości panie Dydyński. Zapewne zdziwi cię to, a być może zaskoczy, ale ja naprawdę nie mam nic ani do ciebie, ani do panny Dwernickiej, ani do samych Dwernickich, których, jak słyszałem, wziąłeś pod obronę.
– Zratowali mnie, kiedy Przecław – mój brat, a waszmości sługa – strzelił mi w plecy.
– Nie idzie mi tu o Przecława, ale o pewnego człowieka, któremu, jak chodzą słuchy, waszmość służysz. Nie bardzo ja w to wierzę, bo od kiedy szlachcic polski, syn stolnika, służy pierwszemu lepszemu chodaczkowi z zafajdanego zaścianka?
– Ten zafajdany chodaczek, jak waszmość powiadasz, wyjął mi kulę z pleców. Bez czego dziś tańcowałbym ze śmiercią. Dałem mu słowo. Słowo szlacheckie.
– A słowo Dydyńskiego nie dym, o czym sam miałem możność się przekonać. Nie o to mi jednak idzie, panie bracie. Nie o Dwernickich, bo co mi po takich Sarmatach, co na pospolite ruszenie z kijami stają, w szyszakach ze świerkowych łubów i w lipowych butach. Taka z nich szlachta, że jeno Żydom na śmiech. Nic mi do nich – niechaj sobie żyją, mnożą się i zaludniają Dwerniki. Nic mi do panny Konstancji, a jak chcesz, to ją sobie bierz za żonę; bierz i posag, bo przecież niezłe majętności za nią dostaniesz – dwie beczki dziegciu, wianuszek grzybów, lechę błota i co tam jeszcze mają na zaścianku. Choć gdybyś mi wiernie służył, gotów byłem dać ci moją Felicjanę. A z nią Rakszawę i Żołynię, a może jeszcze i Stadniki. Ale wola twoja, nie niewola. Nic mi do waścinego ożenku. Bo ja, proszę waszmości, mam rankor nie do ciebie, ale do starszego na Dwernikach, który pojawił się ni stąd, ni zowąd – do owego Gedeona Dwernickiego.
– Nietrudno to zauważyć – mruknął Dydyński. – Wszak kazałeś mi go schwytać. Imć pan Gedeon nieźle porachował kości waścinym pachołkom u ojców bernardynów w Przeworsku i Ramułtowi w Jotryłowie. A i potem w Dwernikach sporo zaszkodził Zegartowi.
– Otóż to, mój przyjacielu. W samoś sedno trafił. Mam wielki rankor do Dwernickiego. Albo mnie, albo jemu żyć na tym świecie. Dlatego powiem ci, panie Dydyński, że gotów jestem odpuścić Dwernickim, ba, nawet zawrzeć z nimi nową intercyzę i w pieniądzu wyrównać straty. Mało tego – oddam ci Konstancję w najlepszych sukniach, jakie ze Lwowa sprowadzę, ślub i wesele wam jeszcze wyprawię i sam na nim zatańczę, jeśli...
– Jeśli co mości panie?
– Jeśli przywieziesz mi z Dwernik głowę Gedeona Dwernickiego. Nie musi być w dobrym stanie – starczy, żebym go rozpoznał. Ma się rozumieć, że z żywego będę jeszcze bardziej rad. Ale nie bujajmy w obłokach, panie bracie. Po tych wszystkich zajazdach i zwadach Dwernicki dobrze się pilnuje i prędzej naszemu Szwedowi Zygmuntowi wrzód na dupie wyrośnie od sodomii, niźli przyprowadzisz Gedeona żywego do Łańcuta. Dlatego wystarczy mi sama głowa.
– Chyba o czymś zapomniałeś, mości panie bracie.
– Taaak? O czym, jeśli łaska?
– O tym, że Dydyński na rozkaz nie zabija.
– Nie zapomniałem o tym, mości panie stolnikowicu. Dlatego zaraz powiem ci coś, co sprawi, że spojrzysz na wszystko inaczej. Respice finem, panie bracie, bo zaraz może się okazać, że to ja jestem lepszym obrońcą Dwernik, niźli twój pan.
– Słucham waszmości.
– Gedeon nie jest Gedeonem. Dwernicki nie jest żadnym Dwernickim. To w ogóle nie jest szlachcic! Po dwudziestu latach z niewoli wrócił człek, który jest samozwańcem, a jego prawdziwe imię i miano to Hryń Kardasz.
Dydyński milczał. Nie wiedział, co rzec o tym wszystkim.
– Ładne masz oczy, panie starosto – mruknął. – Ale widywałem piękniejsze i dlatego waszmości na nie nie uwierzę. Po pierwsze, czy masz jakieś dowody, że to prawda? A po drugie, po co ten... Kardasz miałby udawać Gedeona Dwernickiego?
– Bo jest chłopem i chce śrubować się na szlachectwo. Widzisz waszmość równie łatwą sposobność? Oto pojawia się na zaścianku po dwudziestu latach. Nikt go nie zna, nikt nie pamięta. A w dodatku wioska jest w tarapatach. Wtedy przedstawia się jako jej obrońca. I cóż ma zrobić biedna mała szlachta? Do kogóż wyciągać rączęta?! Do Gedeona alias Kardasza. I Kardasz nie tylko zostanie szlachcicem, ale także wciągnie zaścianek w wojnę ze Stadnickim, do którego ma zadawnioną urazę.
– Za to – uzupełnił Jacek nad Jackami – że jego bracia w niewoli dali rękojmię za pana rotmistrza Stanisława Stadnickiego, który miał jechać do Polski po okup. A pan Stanisław lekce ich sobie ważył i z pieniędzmi nie wrócił. Zdobył wolność za cierpienia i krew kilku szlachciców, których winą było jedynie to, że nie narodzili się w Żmigrodzie na zamku, jeno w biednych Dwernikach. I jak tu się nie mścić, skoro wraca człek ze srogiej niewoli, a tu pan rotmistrz królewski rodzinę chce mu schłopić – aby nigdy jego zdrada i krzywoprzysięstwo nie wyszły z ukrycia.
Stadnicki zmieszał się. Ale tylko na chwilę.
– A więc o tym też ci mówił – mruknął. – Ani ja znałem tych szaraczków, a poza tym falsum, żem był w niewoli tureckiej. Jeśli nie wierzysz, tedy pytaj pana Czahrowskiego, Grotusa Tarnowskiego, pytaj i w końcu wojewodę Jazłowieckiego. Dziwię się, że pozwoliłeś mu tak się zwieść. Widziałeś jakieś dowody, że to, co mówił, jest prawdą? Widziałeś w Dwernikach skrypty dłużne na mnie? Jakieś pisma, papiery? Intercyzy?
– A jakie ty masz dowody, że Gedeon Dwernicki to samozwaniec?
– Wyobraź sobie, waszmość, że mam, i to niebłahe.
– Słucham tedy.
– Samozwaniec ma znamię na czole, którego nie miał Gedeon. Mówił mi o tym Berynda, albowiem również podejrzewał go o zdradę.
– To znamię wypalili mu Turcy, kiedy waszmość nie dotrzymałeś słowa i nie powróciłeś z okupem. To przez ciebie wszystkich Dwernickich zapędzili na galery!
– Znamię to klejmo, jakie wypalają woźnemu po złożeniu fałszywego świadectwa. Tak, panie bracie. Kardasz to sprytny ruski plebej, były Ministerialis Regni Generalis opatrzny, który wodzi was wszystkich za nos jak Cygan niedźwiedzia na jarmarku.
– Może tak, a może nie...
– Zdradził się, kiedy pierwszy raz zawitał do Dwernik. Gdy klękał pod kościołem, przeżegnał się po prawosławnemu. Berynda to widział.
– A jeśli przez kilka lat był przykuty razem z Kozakami? A jak miał na galerze popa, a nie księdza? To jeszcze nic nie znaczy.
– Hermolaus Dwernicki przez niego padł jak rażony gromem. Bo on widywał prawdziwego Gedeona i wiedział, że nie było go na wyprawie, na którą poszli Prandota i reszta Dwernickich. Berynda mi wspominał, że Hermolaus bał się go, że dawał znaki, aby go zgładzić. Cóż z tego, skoro imć Bieniaszowi Dwernickiemu nie starczyło na to fantazji.
– W zamian za to starczyło jej Gedeonowi, aby wydobyć konfirmację na szlachetwo spod kamienia młyńskiego. Konfirmację, o której nie wiedział żaden z Dwernickich.
– A skąd wiesz, czy się o niej nie dowiedział od Prandoty? Kardasz był w niewoli u pohańców. Zapewne na tej samej galerze co Dwerniccy. Alboż to nie miał okazji, by z nimi gadać? Albo to po dziesięciu latach nie rozwiązałyby im się języki? Opowiedzieli mu wszystko, licząc na ocalenie. A może nawet... – Stadnicki ściszył głos – skąd wiesz, czy Kardasz nie obiecał im, że kiedy ucieknie, sprowadzi dla nich pomoc. Lecz zamiast iść na zaścianek z dobrą nowiną, udał, że jest Gedeonem, wszczął ze mną wojnę, zaś Dwerniccy, w ich liczbie zaś twój przyszły teść – Prandota – ciągle siedzą przykuci do wioseł jak potępieńcy w piekle. A samozwaniec je i pije w Dwernikach, zaś córki i synowie tych, których zdradził, w pas mu się kłaniają, jadło przynoszą i za starszego mają na zaścianku. Nie boli cię, panie Dydyński, serce na taką zdradę? Cóż teraz? Będziesz odgrywał przede mną cnotliwego sługę? Będziesz zasłaniał się honorem? Złamałeś dane mi słowo. Co zatem stoi na przeszkodzie, abyś złamał parol, który dałeś rzekomemu Gedeonowi? Przysięgałeś przecież wierność Dwernickiemu, a to, jako rzekłem, żaden Dwernicki nie jest.