Tak mawiali, ma się rozumieć, katolicy, bo zwolennicy luterskich nauk powiadali z kolei, iż Diabeł Łańcucki, wrogi im jako kalwin, podpisał szatański pakt z samym papieżem Pawłem, któremu nie dość było obłożenia interdyktem Wenecji, nie dość konfliktów z parlamentem angielskim, lecz zmierzał jeszcze do wygubienia wszystkich protestantów w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.
Jak tam z paktami i cyrografami było, Bóg jeden raczy wiedzieć. Jednak zarówno katolicy, jak i innowiercy powtarzali pospołu jedno: kraty i zamki w łańcuckich lochach były grube i mocne, kute przez mistrzów sprowadzonych ze Lwowa. I niełatwo było się z nich wywinąć.
Ze wszystkich plotek, jakie głoszono o zamku w Łańcucie, ta jedna okazała się prawdą.
Ciśnięta z rozmachem ława roztrzaskała się na żelaznej kracie jak wątła drewniana szczapka. Za nią poleciał gliniany dzban, który rozpadł się z łoskotem na skorupy, potem zydel. Na prętach zatrzymała się z brzękiem miedziana misa, po niej deska wyłamana z podłogi, a na końcu zwykła barania burka.
Cisnąwszy na kratę wszystko, co było w zasięgu wzroku, i porozbijawszy co tylko się dało w celi, Jacek Dydyński przyskoczył do przegrody, chwycił żelazne pręty i potrząsnął nimi. To znaczy chciał potrząsnąć, gdyż jeśli liczył, iż wyrwie je z kamiennego muru, to właśnie okazało się, że do siły Herkulesa ciągle mu daleko.
– Zabiję! – warknął, przybliżywszy twarz do prętów. – Zamorduję!
– A za cóż chcesz mnie zabić, mości panie Jacku nad Jackami? – zapytał łagodnie Diabeł Łańcucki zasiadający po drugiej stronie prętów, przy stole zastawionym dzbanami z winem i marcepanami. – To ja cię, waszmość, w najlepszej celi trzymam, ja ci kaganek kazałem przysłać, aby ciemności rozświecić. Ja cię jak wojewodzica przyjmuję, jadło daję, dziewkę – każesz – przyślę. Zapewniam waćpana, że sam Konstanty Korniakt nie miał u mnie takich wywczasów. A cóż znaczą Dydyńscy przy Korniaktach? I ty mnie chcesz zabić? Za co?
– Gdzie jest panna Dwernicka?! Coście jej uczynili?!
– O to waści idzie? – roześmiał się Stadnicki i nadstawił kielich, aby sługa mógł dolać doń wina. Diabeł wypił trochę, posmakował, a potem skrzywił się. Ostatnio jego piwniczka świeciła pustkami, a to dlatego, że ludzie starosty leżajskiego złupili między Świńczą a Trzcianną transport wina ciągnący ze Śląska do Łańcuta. – Niewiasta, mospanie, instrumentum diaboli. Z niejednego mędrca zrobi głupca, z niejednego pana dziada proszalnego. Tak ja ci, panie Dydyński, dam dobrą radę: strzeż się, waszmość, podwik, bo krew w tobie gorąca. Bo po co było mnie zdradzać? Po co ujmować się za szaraczkami z zaścianka, gdzie dwie krzywe chałupy i diabeł mówi dobranoc? Wszystko przez jedną podwikę, która zawróciła ci w głowie. A może – ściszył głos – czarami cię zniewoliła? Nie byłoby to żadne novum, mości panie bracie, bo gładka jak diablica.
– Przypominam ci, mości Stadnicki, że nie ma takiego miejsca na świecie, z którego nie zdołałbym cię wyciągnąć! Nie ma takiej nory, do której schowałbyś się przede mną, jeśli ją skrzywdziliście!
– Na twoim miejscu, waszmość – mruknął starosta – zastanawiałbym się bardziej nad swoim obecnym losem, a nie nad zemstą na mnie, Bogu ducha winnym człowieku. Wielu tu przed tobą, panie bracie, bywało hardych i dumnych ludzi. Ale opuścili go tylko ci, co pomiarkowali, że z mego loszku można wyjść nie inaczej, jak tylko w pokorze, na kolanach. Bo co powyżej, to miecz łańcuckiego oprawcy ukróci. Tak i ty, panie bracie, mnie nie urażaj, bo cóż ja poradzę, że cię Sienieński poturbował, a pannę twą porwał? A może – dorzucił Stadnicki z chytrym uśmiechem – jakieś miłowanie jest między nimi, co? Bo to przy raptach dzisiaj różnie bywa...
– Zabiję cię, psi synu! – ryknął Dydyński. – Podejdź bliżej, niech cię zagryzę przez kraty, ty diable!
– No, no, no, panie Dydyński. – Starosta pogroził wyciągniętym palcem ozdobionym okazałym pierścieniem z rubinem, zrabowanym kilka lat temu we dworze Korniaktów w Sośnicy. – Mnie Diabłem zowią tylko z kurwy synowie, a przez takowych zelżon być nie mogę. Nie równaj tedy swojej pani matki, którą dobrze znałem, z byle małpą z Sanoka czy Przemyśla, bo zbluźnisz! Miewałem ja tu w Łańcucie przed tobą figlarzy, co mnie lżyli, na sądy i starostów liczyli. Oj, skruszeli oni w końcu, niebożęta. Bo nie masz waszmość pojęcia, jak długi post o samej wodzie umniejsza dumę i pychę szlachecką i jak bardzo rozjaśnia ludziom w głowach. Jak szybko znajdują się po takim poście dukaty, pieniądze, jak sprawnie odnajdują zagubione skrypty i papiery. Jak znikają pozwy i obiaty w księgach grodzkich. Nie zmuszaj mnie tedy, abym ci jako zajączkowi skruszeć kazał, bo na pewno ci to na zdrowie nie pójdzie.
– Spróbuj szczęścia, mości starosto. Teraz masz szansę, aby się pomścić na mnie, bo jestem w ciemnicy, za kratami. Ale wierz mi, że gdyby nie te żelaza, które nas dzielą, bardziej liczyłbyś się ze słowami, bo oszukałeś mnie podle w sprawie Dwernickich. Pomnij, że kiedy wstępowałem do ciebie na służbę, rzekłem jasno – kaduków nie biorę, niewiast ani dzieci nie zabijam. A waszmość nawet mi nie wspomniałeś, że mamy przywlec z Dwernik cały zaścianek w dybach, że Zegart ma schłopić wolnych panów braci.
– Zdziwisz się, mości panie Dydyński. Nie mam do ciebie żalu o to, co się tam stało, bo co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. A ponadto serce we mnie łaskawe i miłosierne, nie to co u Opalińskiego, który mi Mietelskiego, szlachcica poczciwego, sobie równego, na drodze pojmawszy, kazał siekierkami tak zbić, że się w nim kości połamały. A ponadto mi łotrostwo, które pan starosta we dworze chowa, chłopów kilku zabiło w Stadnikach i Żołyni, mężatki i dziewki pogwałciło. Ja ci w ogóle odpuszczam, a Sienieńskiemu zakazałem cię ubijać. Wszystko dlatego, iż pilnie potrzebuję pomówić z tobą o pewnej sprawie.
Dydyński uśmiechnął się zimno i nadstawił uszu. Wiedział dobrze, że kłamstwa przechodziły Diabłu przez gardło równie łatwo co jezuicie na królewskim dworze, jednak cóż wadziło ich posłuchać.
– Pierwsze, co ci powiem, mości panie Dydyński, to że twa dziewka jest cała i zdrowa. No, może nieco pokory nabrała, kiedy z nią moi sabaci poigrali. Ale – uniósł ostrzegawczo rękę, wstrzymując protesty stolnikowica – nie została pohańbiona. Nie turbuj się zatem, że jej żywot urośnie, bo wianek został na swoim miejscu, może nieco przywiędły, ale cały. Sam oglądałem i próbowałem.
– Z kurwy synu! – wydarł się Dydyński. – Bodajbym ja ciebie tak próbował na szable!
– Względem tego chłopa, Borka, od wołów księżniczki Ostrogskiej. – Stadnicki obrócił się w stronę sługi, który od dłuższego czasu czekał zgięty wpół, jakby jego plecy były równie giętkie co najlepsza brzozowa witka do ćwiczenia hardej czeladzi. – To od razu go sprawcie. Ręce urżnąć piłą, chama na bronie żywcem w ziemi zakopać. Jak skapieje, głowę uciąć i do Przeworska z listem odesłać. A w liście...
Upił nieco wina i skrzywił się.
– W liście napiszcie tak... – Lice Diabła rozchmurzyły się nieco, kiedy wyrecytował:
Jeśli Zosieńka przyjdzie woły paść, pójdę i ja
Jeśli się tam bić ze mną będzie, będę i ja.
Waszej Książęcej Mości sługa i brat
Stanisław Stadnicki z Łańcuta
– A niechaj tam mistrz Wojtek piłę naostrzy – krzyknął Diabeł za sługą – bo mu znowu kości będą jęczeć jak stara przekupka u kuny! Chłopu dobrze gębę zatkajcie, bo dziś w Łańcucie bawi pan referendarz Świętosławski. Jeszcze się przestraszy i napisze, że ja tu poddanych męczę! Żem szelma i okrutnik, bies i pieski syn. Bo on przecie przyjechał jednać mnie z Opalińskim – roześmiał się wesoło Stadnicki.
Sługa skłonił się jeszcze raz, a Dydyńskiego zadziwiła zwinność jego grzbietu. Wiadomo jednak było wszystkim, że na dworze Diabła giętkość pleców była cechą, która mogła znacząco ułatwić życie czeladzi i pachołków.