Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Diabła, nie pana! Czarta Łańcuckiego!

Ścięli się z furią, aż iskry poszły z ostrzy i zastawy. Walczyli zdyszani, wściekli, na chybocącej tratwie, tuż obok wierzgającego, spłoszonego konia.

– Złamałeś słowo!

– Brata postrzeliłeś!

– Który mnie gorzej jak psa traktował!

A potem Jacek ciął z góry, szybko niczym bies zatoczył dłonią małe kółeczko w lewo, właśnie wtedy, gdy przeciwnik złożył się do górnej zastawy... I wyprowadził zwód do cięcia włęg!

Przecław zastawił się... Za późno, za płytko!

Jacek uderzył z taką siłą, że ostrze szabli brata pękło na pół, zafurkotało w powietrzu, wbiło się w ścianę szopy rotmana, zadygotało. Zdrajca dostał w bok, niezdarnie zastawił się samą rękojeścią; Dydyński ciął go w łeb, posłał na kolana skrwawionego jak byczka, a potem puścił szablę, chwycił młodszego brata za szyję, obalił na zakrwawione deski, na plecy, przydusił kolanem.

Wyrwał kindżał zza pasa, wzniósł go w górę!

– Nie zabijaj! – jęknął ranny. – Litości!

– Módl się!

– Jest zdrajca! – ryknął rozpaczliwie Przecław. – W Dwernikach! Ja powiem... Daruj! – zacharczał, splunął krwią.

Dydyński zamarł ze wzniesionym kindżałem. Zadygotał, gdy usłyszał te słowa.

– Co? Co takiego powiedziałeś?!

– Zdradzono was – jęknął pokonany. – On... doniósł wszystko Stadnickiemu... Wiedział, że będzie was więcej... Że pojedziecie na Ustrzyki... Nie powiedział tylko... – Przecław, choć zalany krwią, uśmiechnął się słabo – że się za Żydów przebierzecie... Myślałem, że się rozdzieliliście. Dlatego tak gładko wam poszło...

– Daruję cię zdrowiem – warknął Jacek. – Ale chcę wiedzieć, kto to jest.

– Bieniasz... Bieniasz Dwernicki, znaczy się... Berynda!

Dydyński wypuścił z rąk kindżał. Złapał się za podgolony łeb. To... To było aż śmieszne, całkiem jak u Plauta albo w Terencjuszowej komedii. Berynda zdradził? Ale po co? Dlaczego?! Cóż takiego mógł obiecać mu Stadnicki?

Rzeka niosła ich dalej i dalej... Na Sanok, na Hulucz... Ku rodzinnej Niewistce Dydyńskich.

To nie mogła być prawda!

Ale Berynda znał ich plan w tej części, która udała się Stadnickiemu. Wiedział, którędy pojadą i jaką drogą będą wracać. Był na naradzie, na której postanowili, że wbrew obietnicy danej staroście Gedeon i Jacek wezmą do Sanoka braci Dydyńskich i pachołków z Dwernik. Ale ponieważ został na zaścianku, nie dowiedział się, że Dydyński wpadł na pomysł z żydowską maskaradą.

Bo pomysł ten przyszedł stolnikowicowi do głowy po drodze!

Jacek nad Jackami wstał. Spojrzał dokoła – na szarą, wezbraną rzekę, na zakrwawioną tratwę. Na rannego brata.

– Daruję cię zdrowiem ostatni raz – powiedział. – Jeśli się kiedyś spotkamy, zabiję cię jak psa, Przecławie. A teraz idź, gdzie cię oczy poniosą! – Zawahał się, rozłożył ręce. – I nigdy nie wracaj...

* * *

Berynda wyciągnął z paleniska rozżarzony pręt, złożył go na kowadle, przytrzymał szczypcami. Uderzał młotem z rozmachem, walił, sypiąc iskrami, dopóki nie spłaszczył końcówki. Z sykiem zanurzył żelazo w wodzie, wyciągnął, obejrzał, a potem cisnął w płomienie i wyprostował się, gdy zobaczył stolnikowica sanockiego. Dydyński stał z dłonią na rękojeści szabli. Nie krzyczał, nie obrażał, nie wyzywał. Po prostu spoglądał ze smutkiem.

– Zdradziłeś, waszmość – rzekł powoli – wydałeś nasze plany Stadnickiemu, a na mnie z Gedeonem pomogłeś przygotować zasadzkę.

Jeśli Jacek nad Jackami myślał, że Berynda rzuci się nań z kowalskim młotem, to się mylił. Szlachcic odłożył narzędzie na kowadło z brzękiem, spuścił głowę, zgarbił się, odrzucił z czoła mokre od potu włosy.

– Dobrze, że wiesz – mruknął. – Nie miałem już sił, aby z tym dłużej żyć. Ja się nie urodziłem judaszem, ale zwykłym chudopachołkiem. Ale musiałem to uczynić... Nie było innej drogi.

– Ile zapłacił ci Stadnicki za nasze głowy, mości panie judaszu?

– Nie zależy mi na waszmości śmierci – pokręcił głową Berynda. – Ale gardło mości Gedeona jest dla Diabła warte więcej niż cała nasza wioska! Stadnicki obiecał mi poniechać wojny, zajazdów, kaduka... Dać nam spokój i sowicie zapłacić w zamian za jego łeb.

– Gdyby nie Gedeon, chadzalibyście dzisiaj na odrobek, Smoliwąs by wami rządził, do kuny i kabata zamykał, kijami bił. Ładnie waść się odwdzięczyłeś.

– Życie zawdzięczasz, panie stolnikowicu, tylko prośbom i błaganiom Konstancji. To ona ubłagała Gedeona, aby nie dobijał cię jak wściekłego psa. Za jej namową wyciągnął ci kulę i kazał opatrzyć.

– Zanadto zbaczacie z tematu, panie Berynda. Nie przyszedłem tu, aby mówić o moim ocaleniu, ale o waszej zdradzie. Dlaczego to uczyniłeś? Ja tego nie mogę zrozumieć! Łeb mało mi nie pękł, gdy Przecław powiedział mi o wszystkim.

– Gedeon pcha nas do wojny, z której nie wyjdziemy cało – rzekł ponuro Berynda. – Jemu nie idzie wcale o Dwerniki, o naszą wolność i klejnoty szlacheckie, ale o zemstę na Stadnickim. Nienawidzi Diabła i w imię tej nienawiści gotów jest poświęcić cały nasz ród!

– A ja w zupełności się z nim zgadzam. Wszyscy w okolicy boją się Stadnickiego, jeno nie my! Jeśli teraz ustąpimy, jeśli okażemy słabość, wtedy Diabeł zagryzie nas jak głodny wilk! Nie możemy mu pofolgować, bo skończymy jak Ligęza albo Korniaktowie i dołączymy do zacnej kompanii w lochach pod Piekłem.

– Nikt nigdy nie widział tu Gedeona – mruknął Berynda. – Byłem dzieckiem, kiedy wyjeżdżał na wyprawę do Multanów. A jedyny człowiek, który go poznał, dziad Hermolaus znaczy się, padł rażony apopleksją na sam jego widok. Złota Czasza coś wiedział. On coś pamiętał. Kiedyś, gdy leżał bez czucia na łożu i wspominałem przy nim Gedeona, rzucał się strasznie, przewracał oczyma, zębami zgrzytał jak upiór z Jawornyka. Oj, nie podobało mi się to, ale milczałem. Za ręce go brałem, ucha nadstawiałem. On coś chciał mi przekazać, ale nie miał jak, bo leżał jak kłoda.

– Majaczył.

– Kiedy ja jak przez mgłę pamiętam człowieka z blizną na czole! Waszmość mi nie uwierzysz, ale jestem pewien, że gdy nasz ojciec, Prandota, wyjeżdżał z pocztem bić się z Turkami pod Agrę...

– Pod Agrę?!

– A pod Agrę... Taki zamek u Węgrów, co padł wzięty zdradą.

– Tam był Stadnicki! Na pewno! Sam się do tego przyznał w grodzie w Sanoku...

– Nie wiem, co miał do tego starosta zygwulski, ale jestem prawie pewien, że wtedy, gdy rodziciele wyjeżdżali na wojnę, towarzyszył im człek z blizną na czole... Z taką samą, jaką nosi Gedeon. Ale to nie był nikt z naszej rodziny.

– A więc wedle twych słów Gedeon to nie Dwernicki? W takim razie kto? Samozwaniec?

– Tego nie wiem, wszelako pewne jest jedno – on doprowadzi do zniszczenia Dwernik. Do śmierci nas wszystkich, przez swą szaleńczą nienawiść do Diabła Łańcuckiego. I dlatego musiałem go powstrzymać. Wybacz mi, waszmość... Ja wiem, że zgrzeszyłem, ale nie mogłem dłużej tego wytrzymać...

– Ale może ja ci powiem, dlaczegoś to uczynił?

Gedeon pojawił się tak jak zwykle – szybko, cicho i niespodziewanie.

– Póki tu nie przyszedłem, ty, drogi krewniaku, rządziłeś na zaścianku. Tobie Dwerniccy czapkowali jak staroście! Ty żyłeś we dworze, ty miałeś dostatki. Tyś przy szabli chodził i w butach. Do ciebie wszyscy przychodzili po radę. A kiedy Stadnicki zagiął na was parol, to wtedy co, mości Berynda? Dudy w miech! Nie starczyło ci fantazji, aby bronić zaścianka! Ale przyszedłem ja i z pomocą panów Dydyńskich odparliśmy Diabła. Bo jednakowoż dało się. I dlatego w tobie jest zawiść, dlatego nas wydałeś. Bo zawsze miałeś tu pełną miskę kaszy i tobie wszyscy usługiwali! A kiedy pojawił się ktoś godniejszy, służyłbyś bodaj Diabłu, aby tylko utrzymać swą władzę nad Dwernickimi!

– Ja nie doprowadziłem do śmierci żadnego człeka z mego rodu! Ilu Dwernickich przez ciebie zginęło? Ile chałup spalili sabaci? Ilu jest rannych? Ile kalek?! Sam policz, jeśli naprawdę jesteś z naszej krwi! I rozważ, czy warto było tak się stawiać?!

50
{"b":"122822","o":1}