Wierzchowiec zarżał, załomotał kopytami o deski pokładu, cofnął się, uderzając zadem w baryłki i beczki, tratując chłopów kryjących się za nadburciami i czekających na zakończenie zwady, zakwiczał, stanął dęba. A wówczas Przecław chwycił wodze, ścisnął rumaka kolanami, opanował go i w jednej chwili popędził prosto na Jacka i Samuela.
Umknęli spod kopyt niemal w ostatniej chwili. Dydyński popchnął Dwernickiego pod barierki, a sam padł plackiem na deski i przeturlał się za nadburcie promu. Rozszalałe zwierzę przeskoczyło tuż obok, kopyta uderzyły o dłoń od głowy szlachcica. A potem Przecław zmusił rumaka do skoku nad barierką. Koń zarżał, przesadził ją jednym susem, wpadł na pokład największej ze szkut, roztrącając Dwernickich i sabatów, pomknął skokiem w stronę rufy statku.
Zanim tam dotarł, Jacek porwał za strzemię swego wierzchowca, podciągnął się, chwycił wodze, jednym skokiem usadowił się w kulbace i runął na przerażonym, rozszalałym koniu w pościg za Przecławem.
W normalnych warunkach pogoń szybko skończyłaby się na dnie Sanu. Jednak płaskodenne szkuty, tratwy, komięgi i dubasy stały tak blisko siebie, że można było zmusić konia do skoku z jednego statku na drugi. Rumak Przecława dopadł jak wicher niewysokiej burty szkuty, a szlachcic z całych sił ponaglił go do dalszej gonitwy. Koń zachrapał zatrwożony, wyciągnął szyję, przesadził przeszkodę jednym długim susem, a potem, rżąc z przerażenia, wpadł na pokład długiej tratwy wyładowanej balami drzewa, roztrącił baryłki, niecki i pomknął wzdłuż lewej krawędzi statku.
Jacek Dydyński aż przymknął oczy, bo jego koń rwał tak szybko, że wszystko dokoła tylko migało mu w oczach. Roztrącił wrzeszczących, przerażonych flisaków, dopadł do niskiej burty, spiął się do skoku i...
...wylądował z piekielnym łoskotem na tratwie. Stolnikowic pognał za Przecławem, coraz bardziej następując mu na pięty. Spłoszony rumak jego brata rwał po drewnianych balach, deskach i pomostach, jakby nagle dostał skrzydeł. Po drodze stratował dwa szałasy, rozwalił skrzynki i drewniane skojce na pokładzie, strącił suszące się na palikach sieci. Łoskot podkutych kopyt zdawał się rozsadzać głowę Jacka, serce tłukło się opętańczo w jego piersi. Flisacy i luzacy zorientowali się już, co się święci, zewsząd ścigały ich krzyki, przekleństwa, wymyślania. Jednak oba konie przeskakiwały z tratwy na tratwę, ze szkuty na dubasa i z dubasa na komięgę tak szybko, że nikt nie pomyślał nawet, aby rzucić się w pogoń czy zagrodzić im drogę.
Przecław pochylił się w łęku, prawie przygiął do końskiego karku. Wiedział, że jego złowieszczy brat jest coraz bliżej, więc kiedy galopował pokładem szkuty zastawionej workami pełnymi dorodnej pszenicy, ciął w przelocie podtrzymującą żagiel linę. Konopny powróz świsnął, a potem z łoskotem poleciała w dół główna reja masztu, ciągnąc za sobą zwój żaglowego płótna.
– Jezu... – zdążył tylko krzyknąć Dydyński.
Jego koń po raz kolejny okazał się wart swojej ceny. Nie mając miejsca, by się zatrzymać, nie mogąc przeskoczyć nad reją tarasującą przejście, rzucił się w bok, dał wielkiego susa i szybko jak błyskawica wpadł na pokład przepływającej obok tratwy. Flisacy gotowali się właśnie do opuszczania śryków i zatrzymania statku, gdy nagle doszedł ich łomot końskich kopyt, a tuż nad sobą ujrzeli spieniony, rozwarty szeroko pysk husarskiego wierzchowca.
– ...Chryste! – dokończył przerażony. – Nieeeee!
Nawet tak znakomity jeździec jak on nie zdołałby powstrzymać konia przed stratowaniem ludzi podkowami. Choć szarpnął za wodze, rozszalały rumak nie posłuchał. Flisacy uratowali się niemal w ostatniej chwili. Zanim obaliła ich smukła pierś rumaka, po prostu skoczyli z pluskiem w wodę, tak szybko jak żaby umykające do stawu na dźwięk łopotu skrzydeł bociana. Jeździec wrzasnął. Znaleźli się na przedzie tratwy dokładnie w tej samej chwili, kiedy wartki nurt przysunął ją do burty niskiej, wyładowanej solą komięgi!
Jacek nad Jackami dał znów koniowi ostrogi. W ostatniej chwili spiął go do skoku, modląc się do świętego Jana i Najświętszej Maryi Panny. Fortuna raz jeszcze uśmiechnęła się do niego! Przerażony, zagubiony koń wpadł na sam środek statku, roztrącił solówki i bałwany, rozwalił beczki, z których wysypała się drogocenna sól, zdruzgotał je podkowami, wdeptał białe kryształy w brudne deski pokładu, a potem, kwicząc ze strachu, pomknął jak szalony za umykającym Przecławem.
Dwóch flisów skoczyło ku Dydyńskiemu. Pierwszy uderzył bosakiem nisko, płasko, chcąc podciąć koniowi nogi. Wierzchowiec zarżał, skoczył, odbił się od ziemi zwinnie jak tancerka... i przeszedł, opadł po drugiej stronie zakrzywionego haka. Drugi z orylów zamierzył się szerokim drewnianym pojazdem na jeźdźca, lecz nim dosięgnął szlachcica, Dydyński zniknął pod kulbaką tatarskim sposobem i w ostatniej chwili umknął przed ciężkim drewnianym drągiem.
Przecław wrzasnął z przerażenia, widząc, że jego wysiłki zdały się na nic. Nie mógł zeskoczyć na ląd, bo szkuty i łodzie stały zbyt daleko od brzegu; nie był w stanie skierować rozpędzonego wierzchowca na któryś z pomostów, bo były zbyt wątłe i wąskie. Lecz statki i tratwy kończyły się już zaraz, za chwilę... A dalej rozpościerały się spienione wody Sanu...
Koń Przecława przeskoczył na ostatnią komięgę. Stanął dęba, gdy dopadł do jej krańca, zarżał tak przeraźliwie, że aż echo odezwało się nad rzeką. A potem zrzucił jeźdźca, uderzył kopytami w pokład, rozwalił stos baryłek i wreszcie poniósł, skoczył w nurt, później wynurzył się i począł płynąć ku brzegowi.
Szlachcic zerwał się na nogi potłuczony. Doskoczył do lin trzymających statek na uwięzi i ciął dwa razy szablą, przecinając je ze świstem.
Grube konopne sznury puściły od razu. Komięga porwana bystrym nurtem Sanu poczęła oddalać się od pozostałych szkut. Pas wody dzielący ją od sąsiedniego statku coraz bardziej się powiększał...
Dydyński pochylił się wprost do ucha swego wierzchowca, wtulił głowę w rozwianą grzywę.
– Leć, Białonóżek! – wyszeptał. – Leć ile sił!
Koń pomknął jak spłoszony ptak, przesadził zwój liny, dwie baryłki, w najwyższym pędzie dopadł dziobu ciężkiej szkuty...
Przez chwilę Jackowi zdało się, że się nie uda... Że wraz z rumakiem pogrąży się w odmętach spienionej rzeki, pozostawiając Bogu honor rodu Dydyńskich.
A jednak stało się!
Ostatkiem sił koń wylądował wszystkimi kopytami na wolnym skrawku pokładu, zarżał, zakwiczał przeraźliwie, wyhamował wśród porozwalanych baryłek z potażem. Jeździec z trudem osadził go w miejscu, ściągając wodze z największym wysiłkiem, rozkrwawiając Białonóżkowi pysk twardym munsztukiem, aż ten zarżał boleśnie. Stolnikowic przerzucił wodze przez dach budy, z której sterczał grot małej chorągiewki, a potem skoczył z szablą w ręku prosto na Przecława.
Starli się z brzękiem ostrzy na deskach mokrych od wody i potażu.
– Dalej, bracie! – ryknął zdrajca, zastawiając się przed szablą Jacka, młócąc klingą w powietrzu. – Zabij mnie! Zawsze byłeś górą!
Dydyński odbił ostrze, uniknął cięcia w pierś desperackim zwodem, zmacał brata przeciwtempem.
– Zawsze to tobie się kłaniali – zawył Przecław. – A ja co? Stul gębę, służ i zagryzaj wargi. Całuj po rękach, które Jackowi do uścisku podawano! Zbieraj za niego cięgi!
Bili się jak dwa diabły! Cięcie wrąb, zastawa, zbicie, odpowiedź, błysk szabli wzerk, podlew, referendarskie...
– I pilnuj brata w łaźni! – zakrzyczał Przecław. – W zamtuzie, u dziewki... Noś za nim szablę, bo tyś gorszy!
Silny prąd porwał tratwę na sam środek rzeki. Obrócił dokoła własnej osi. Białonóżek stanął dęba, szarpnął wodzami, zarżał przestraszony.
– Strzeliłeś mi w plecy, psi synu! – ryknął Jacek, tnąc brata nyżkiem w żywot. Przecław zbił ostrze, w ostatniej chwili przyjął je na zastawę, chlasnął brata włęg, z całej siły, z piruetu, rąbnął wbrew, potem leciutko w kiść, z nadgarstka...
– Boś ty buntownik! – krzyknął. – Pana zdradziłeś!