– Za co mi dziękujesz?
– Chciałem posmakować, jak pachnie twój strach, waszmość panie Dydyński.
Stolnikowic milczał. Nie wiedział, jak ma traktować te słowa. Sienieński nie był zwykłym rębajłą, a już na pewno człowiekiem pokroju Stadnickiego. Dydyński znał historie, jakie od kilku lat krążyły o tym szlachcicu. Powiadano, że jako dziecko dostał się w ręce Tatarów pod Baworowem, a choć został odbity, pohański czarownik odmienił mu duszę. Może i była to prawda, bo dla Sienieńskiego niczym było strzelić człowiekowi w łeb jak psu, a zaraz potem opowiadać śmieszne krotochwile, czy rozszczepić chłopa czekanem, bo... zasłonił mu słońce, choć tego dnia od rana siąpiło. Powiadano o nim, że strzelał do Żydów z gwintówki. A gdy kiedyś kazał zabić Andrzeja Rusieckiego w gospodzie w Pomorzanach, zaś ów po pierwszym strzale żył jeszcze i błagał o litość, Sienieński nabił pistolet na nowo, wręczył pachołkowi i kazał ponownie mierzyć w głowę lub w piersi. Innym zaś razem, kiedy stary sługa Strusiów nie dawał mu konia ze stajni, własnoręcznie odrąbał starcowi prawą rękę. O co jednak chodziło mu teraz? Dydyński nie był w stanie tego odgadnąć, bo natura pana Sienieńskiego była równie zawiła co horoskopy postawione przez pijanego astrologa, które w dodatku przez miesiąc leżały w norze pełnej wygłodzonych szczurów.
Szybko złożyli podpisy pod oblatowaną intercyzą wpisaną przez podpiska Sękowskiego do liber decretorum Ziemi Sanockiej. A potem rozstali się z Diabłem i jego inkluzem bez zbędnych słów, czułych pożegnań czy picia strzemiennego.
– Idź, waszmość, do koni – mruknął Gedeon do stolnikowica, gdy za Stadnickim zamknęły się drzwi. – Ja przejrzę jeszcze nasze protestacje i zaraz przychodzę.
* * *
Kiedy dotarli do przeprawy promowej pod Sobieniem, deszcz przestał padać, a zachodzące słońce przedarło się przez ciężkie, ołowiane chmury. Chociaż był dopiero pierwszy poniedziałek po Wszystkich Świętych, czyli piąty novembris, na rzece i traktach panował ruch. Dotarli bowiem do skrzyżowania szlaków, z których jeden, ze Lwowa wychodzący, przechodząc przez Lisko i odgałęziając się w Zagórzu na Węgry, zmierzał prosto jak strzelił na Sanok, Krosno, Pilzno i Tarnów, a drugi, wodny – zmierzał z biegiem Sanu do Wisły, a potem ku Sandomierzowi, Warszawie, Toruniowi i Gdańskowi. Tędy szły szerokim strumieniem dobra, bogactwa i towary. Z jednej strony pędzono na zachód nieprzebrane stada czerwonego i włochatego bydła z Rusi, Podola i Ukrainy, z jarmarków w Trembowli, Kołomyi, Przemyślu i Jaworowie. W drugą jechały wozy wyładowane winem, srebrem, bronią, materiami, jedwabiami, suknem, płótnem i konopiami. Na północ zaś płynęły daniny lasów oraz pól Ziemi Sanockiej i Przemyskiej. Po miesiącach suszy spadły deszcze i poziom wód podniósł się znacznie, więc rzeka na całej swej szerokości usiana była ciężkimi, ozdobionymi białymi żaglami szkutami, płaskodennymi komięgami i dubasami z szerokim, nisko wzniesionym dziobem, wokół których uwijały się mniejsze byki, lichtany, kozy i płty, a środkiem nurtu ciągnęły ciężkie tratwy z dębowych i świerkowych pni. Niektóre statki cumowały przy drewnianych pomostach na lewym brzegu Sanu albo powiązane linami, ze zwiniętymi żaglami i podniesionymi pojazdami oczekiwały na załogi. Na szkutach i komięgach wieziono w dół rzeki żyto, pszenicę, jęczmień i proso. Na tratwach zalegały wielkie bale, całe lasy porąbane na klepki, falby i wanczosy, buk do huty, sośnina na smołę oraz dąb na budowę okrętów w Gdańsku i za morzem. Inne znów statki wyładowane były aż po chorągiewki na dachu skarbówek beczkami ze smołą, potażem i ługiem. Z biegiem wody wieziono na handel wielkie solne bałwany z kopalń i zwykłą sól z solanek pakowaną w pękate dębowe beczki. Dalej szła saletra i siarka, skóry, wosk i gorzałka, a na mniejszych łodziach i promach piętrzyły się antałki piwa jezuickiego, żółkiewskiego i grodziskiego, beczki z lipcem, kufy z małmazją, wołoskim i greckim winem. Nade wszystko zaś z wybornym węgrzynem, który – Hungariae natum et Poloniae educatum – przyczyniał się co roku do szybkiego opróżniania mieszków szlachty z Małej Polski i Rusi Czerwonej. Obok niego szły dubasami, bykami i lichtanami pękate faski masła, kapusta, groch i buraki, bele płótna, miód oraz rzepa ekspediowane aż do Sandomierza i Kazimierza.
Wszystkie trakty do przystani zapchane były bydłem, końmi, wozami, kolasami i wielbłądami, nade wszystko zaś kolorowym i gwarnym tłumem ludzkim. Na nadrzecznych łęgach obozowali pod namiotami i szałasami flisacy zwani orylami, warzący w kotłach jagły i krupy. Frochtarze, szyprowie i rotmani śpieszyli, aby spławić w dół rzeki – do Wisły i Gdańska – towary, które z powodu zbyt niskiego stanu wód zalegały w Sanoku i innych miastach Rusi Czerwonej, jeszcze zanim pierwsze mrozy skują jeziora i rzeki. Deszcze padały od tygodnia, i to tak rzęsiście, że myślałby kto, iż święci zanieśli się łzami albo iż aniołowie szczają po wareckim piwie, które jakiś zacny samarytanin dostarczył im do nieba.
Długo trwało, zanim Gedeon i stolnikowic dopchali się wreszcie do promu. Na polskiego byka zapakowali się razem z końmi, a także tłumem chłopów i czeladzi. Zaraz za nimi wbiegła jeszcze gromada Żydów w żupanach, giermakach, chałatach i lisiurach naśladujących bezwstydnie szlacheckie kołpaki. Starozakonni nosili się godnie, całkiem jak panowie bracia, tyle że przy wjeździe ustąpili miejsca szlachcie.
Stolnikowic spoglądał na tę rzeszę ludzką, chłonął gwar, przekleństwa, rżenie koni, ryk bydła, a także pieśni śpiewane przez flisaków, luzaków, pachołków i czabanów. Te u Rusinów, Hyrniaków albo Koroliwców były tęskne, smętne i melancholijne.
Woły moje sełenykie
Woły moje woły
Kto was bude zawertaty
Z wysokoji hory.
Polacy zaś z właściwą dla tego narodu fantazją śpiewali tylko pieśni zawadiackie, wojenne, nade wszystko zaś pijackie:
Jestem sobie panem
Gdy siedzę nad dzbanem
Nie dbam ja o złoto, przepiję z ochota
Oto ja pan, pan
Oto ja pan, pan!
– ryczeli na cały głos flisacy z przepływającej nieopodal szkuty.
– Patrzaj no, Korson – rzekł jeden stary oryl do drugiego, palącego fajkę na promie – ile to narodu tu ściąga. Istny jarmark.
– A co się dziwujesz? Dyć taka Polska ogromna! Jedziesz za Kraków, pedają, że tu Polska. Jedziesz dalej, na Wołonie do Telatyna, pedają, że to Polska. Jedziesz za Boh, także Polska. Tyleśwa do Warszawy płynęli, też Polska, tu już dale płyniemy, na Gdańsko, na Wilno, na Dyneburk – pedają, że jeszcze nie koniec.
– Bydzie ona ci długo duża – mruknął pierwszy, jakby czytywał dzieła księdza Kromera i Modrzewskiego albo narodził się pierwszym w historii Korony chłopskim dziejopisem. – Dopokąd psiekrwie panowie za durniczkę nas nie zaprzedadzą, jako pod Sendomirzem próbowali, za rokoszu pana wojewody krakowskiego. Dziś uny harde, ale skapsonieją kiedyś i będą dziadować nie lada i my jako dziady będą się tułać za chlebaskiem. Dyć gdyby to król rządził, a nie panięta, toćby musiało być duśnie wszystko unacy.
– Te, Długosz! – krzyknął szyper. – Chybajcie do pojazdów! Łapcie za drygawki, bo nas prąd zniesie na szkuty!
Prom odbił już od drewnianego pomostu, ruszył wolno w poprzek Sanu. Przeprawa nie była łatwa. Z biegiem rzeki płynęły z Liska i Hoczwi ogromne szkuty, ciężkie tratwy i dubasy wyładowane towarami. Widząc prom podążający w poprzek nurtu, musiały sprawnie manewrować, wstrzymywać się, a flisacy odpychali statek bosakami i żerdziami. Klęli przy tym na wszystkich świętych, diabła i Belzebuba, grozili sobie, krzyczeli, chlapali wodą i wygrażali pięściami. Tymczasem stolnikowic przysłuchiwał się gadaninie Żydów.
– A wedle Icka Dydynia co uczynicie, rebe? – zapytał starozakonny, patrząc po stroju, pachciarz albo faktor z Sanoka lub Doliny. – Bo wiecie, rebe, że on nie żyje jak pobożny Żyd. On nie robi, co trzeba, a przedwczoraj – ściszył głos i pochylił się do ucha rabina – nawet świecy szabasowej nie zapalił w oknie.