Dydyński jednak wiedział od razu, że to nie był przypadek. Nic nie uszło jego oczom. Dostrzegł, jak młody szlachetka chyłkiem włożył w dłoń Gedeona rękojeść pistoletu. Przez chwilę w półmroku zalśniła wypucowana do połysku lufa; potem Dwernicki odsunął połę delii i wsunął broń z boku, za pas.
Jacek położył mu dłoń na ramieniu w chwili, gdy Gedeon chciał złapać za klamkę.
– Stój! – wysyczał. – Co to ma być, do kroćset!? Mieliśmy przyjść bez broni.
– Czep się lepiej ogona swego konia, Dydyński – warknął Gedeon.
Jacek nad Jackami stanął na drodze między nim a drzwiami do kancelarii grodzkiej.
– Czyś ty na głowę z kalenicy zleciał? Chcesz zabić Stadnickiego na oczach starosty? Toż to kryminał!
Gedeon porwał Dydyńskiego za ramię, ścisnął je z całych sił. Stolnikowic poczuł się tak, jakby jego rękę ujęto w karby hiszpańskiego trzewiczka. Ale nie jęknął. Sam ułapił za kark Dwernickiego i również ścisnął. Ma się rozumieć, iż bardziej dla fantazji, bo z równym efektem mógłby złapać za łeb największego niedźwiedzia z beskidzkich borów.
– Nie ma innego sposobu – wycharczał Gedeon. – Oto jedyna okazja, aby pozbyć się Diabła raz na zawsze. Ty nie musisz o niczym wiedzieć! Biorę to wszystko na moje barki! To mnie skażą na gardło. O ile w ogóle będzie proces. Stadnicki to infamis. A wywołańca zabić nie grzech!
– Ale nie w grodzie, na oczach starosty! Poza tym Stadnicki dotrzymał słowa. Stawił się bez broni. I my dotrzymajmy naszych obietnic!
– Jesteś moim rękodajnym, panie bracie! Odstąp mi z drogi.
– Sługą, a nie rękodajnym – wypalił Dydyński. – Nie naginaj mojej woli, bo kiedy pęknie, rozwalę te schody twym własnym łbem!
– Jeszcze chwila, a będziesz żałował do końca swoich dni!
Gedeon nie bez wysiłku odsunął Jacka na bok, przytrzymał mocniej. Położył dłoń na klamce, a wówczas stolnikowic chwycił go za kiść. I też przytrzymał. Prawie z taką samą siłą.
– Jeszcze chwila, a nas usłyszą! – wydyszał Jacek. – Co wolisz – wieżę czy spotkanie ze Stadnickim!?
– Mości panowie! – zakrzyknął z dołu stary sługa. – Do izby na wprost prosiemy! Tam już są wszyscy. Czekają.
Gedeon zamarł. Puścił Dydyńskiego.
– Jeszcze się policzymy.
– Oddaj broń, bo narobię hałasu!
Dwernicki zawahał się. Ale w końcu niechętnie wyciągnął pistolet zza pasa. Przez chwilę Dydyński miał wrażenie, że Gedeon ma ochotę strzelić mu w łeb albo palnąć kolbą. Jednak olbrzym pohamował się.
– Masz!
– To dlatego tak nalegałeś na spotkanie? – mruknął stolnikowic. – Chciałeś zabić Stadnickiego, nie bacząc na konsekwencje?!
Gedeon nic nie powiedział. Dydyński schował pistolet pod delię, pchnął okute drzwi. Wkroczyli do kancelarii.
W dużej izbie o wysokim, belkowanym suficie, zastawionej ławami i stołami, na których piętrzyły się księgi grodzkie, kałamarze pełne inkaustu, pęki piór, gąbki, piaskownice i zwoje czystego papieru, czekało na nich kilku ludzi. Wzrok Dydyńskiego najpierw skierował się na starostę sanockiego, Stanisława Bonifacego Mniszcha, ledwie o rok czy też dwa starszego od pana Jacka. Starosta był zamyślony, zgarbiony – Dydyński widział, że życie na tym pograniczu płynęło mu na ustawicznych zwadach oraz pogoni po sanockich górach za warchołami, swawolnikami i wywołańcami. Ciężkim chlebem była godność starosty grodowego w Ziemi Sanockiej, gdzie bez mała jak na Ukrainie wciąż wybuchały wojny i zatargi szlachty, dokąd w każdej chwili mogli wpaść Tatarzy, a od węgierskiej granicy groziły napady sabatów, beskidników i tołhajów. Zdawać by się mogło, że na pobrużdżonym czole wcześnie postarzałego starosty każda zmarszczka, blizna czy szrama oznaczała kolejną banicję, rumację, zajazd albo egzekucję starościńską.
Za starostą czuwało pięciu najtęższych hajduków dworskich. Po jego lewej ręce siedział pan Sękowski, podpisek grodzki, z flachą inkaustu i pękiem świeżo przyciętych gęsich piór. A po prawej stał Diabeł Łańcucki we własnej osobie, w husarskim półpancerzu, obojczyku, w karwaszach i naramiennikach wykutych w formie lwich głów. Na ramiona narzucił karmazynową delię, a pancerz przyozdobił wspaniałą rysią skórą. Głowa drapieżnika szczerzyła na Dydyńskiego kły z wysokości lewego ramienia starosty zygwulskiego.
Za Stadnickim stał szczupły, młody panek w krótkim rajtroku do konnej jazdy, karmazynowej delii i wysokim kołpaku z kitą czaplich piór. Starczyło, że Dydyński spojrzał na niego, i zaraz poczuł się tak, jakby właśnie stawił się na pogrzeb. To nieprawda, że ten młody szlachcic miał minę jak kapnik czy grabarz. On po prostu wyglądał, jakby właśnie zaprosił w tany Panią Śmierć. I wyszedł z tego żywy.
Dydyński poznał go, lecz był zaskoczony. Zdziwił się, że Aleksander Sienieński, dla którego ubicie człowieka było niczym odgonienie natrętnej muchy, zgodził się zostać sługą i kumotrem Diabła Łańcuckiego. Znając wybujałą fantazję Sienieńskiego, Dydyński mógłby się spodziewać, że powinno być odwrotnie.
Pokłonili się przed starostą, a potem przed Stadnickim.
– Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia – rzekł Mniszech – czyniąc zadość wymogom prawa pospolitego, zgodziłem się oto pośredniczyć w zawarciu ugodowej intercyzy pomiędzy urodzonym Stanisławem ze Żmigrodu Stadnickim, panem na Łańcucie, Krzemienicy, Czarnej, Głuchowie z Saniną i Białobrzegami, Rakszawie, Żołyni, Stadnikach, Rudej et cetera, a mości panem szlachetnym Gedeonem z Dwernik Dwernickim, co czynię przy świadkach i rękodajnych sługach stron, jako: urodzonym Jacku Dydyńskim tudzież urodzonym Aleksandrze Sienieńskim, biorąc na świadka powagę urzędu grodzkiego. Moim zadaniem jest do ugody doprowadzić, waszym ją zawrzeć z dobrej woli, a ichmość pana Jakuba Sękowskiego, podpiska grodzkiego, intercyzę ową do ksiąg grodzkich oblatować. Poczynajcie tedy, mości panie Stadnicki.
– Wielmożni, uprzejmi i zacni mości panowie bracia – rzekł Diabeł głosem statecznym i słodkim jak toruńskie pierniki – znane wam jest, co rzekł Ezopos mądry, iż zgoda buduje, a złość rujnuje. Tedy ja, Stanisław ze Żmigrodu Stadnicki, porzuciwszy zaszczyty i dostojeństwa, zjeżdżam tutaj z jednym czeladnikiem moim, któremu płacę nie ze starostw, tenut ani żup solnych, ale z mego chudego mieszka ziemiańskiego. Aby jako równy z równymi, wolny z wolnymi, szlachcic ze szlachcicem przyjść do zgody. Oświadczam tedy primo: iż żadne z mej strony przeszkody ni pozwy odtąd nie będą już nękać szlachetnych Dwernickich. Pozwu, który przeciwko nim złożyłem, iż sobie uzurpują prawa szlacheckie jako ignobiles, zaniechuję, uroczyście ich deprekuję i oświadczam, iż pan Dwernicki jest verus nobilis ex omnibus antecessoribus suis, razem z całą familią. Lepiej bowiem nie żyć, niż szlachcicem nie być. Lepiej szlachcicem nie być, niż wolności odstąpić, lub też ją innym panom braciom niegodziwie wydrzeć. By też do ostatniej koszuli, choćbym potomstwu swemu i szeląga nie ostawił, tym się samym cieszyć będę, gdy zgoda między naszymi rodami zapanuje, prawo i sprawiedliwość na zawsze! Zapadła cisza. Starosta skinął na Gedeona.
– Cóż wy na to, mości panie Dwernicki?
Gedeon postąpił do przodu. Zamrugał jednym okiem i spojrzał na Stadnickiego tak srogim wzrokiem, że gdyby były w nim ukryte sztylety, pan łańcucki wyglądałby jak Cezar po marcowej pogawędce z Brutusem. A najdziwniejsze, że Stadnicki poruszył się niespokojnie, wyglądał na przestraszonego. A jeśli – błysnęła nagła myśl w podgolonym łbie Jacka – a jeśli ci ludzie znali się wcześniej? Czyżby łączyła ich nie tylko rodowa waśń?
Stadnicki spuścił wzrok, jak gdyby już zaspokoił swoją ciekawość odnośnie wyglądu Gedeona. Ale wciąż był niespokojny. Dydyński dałby sobie uciąć głowę, że Diabeł czuł się w obecności Dwernickiego równie dobrze co potępieniec położony na rozgrzanych węglach.
– Względem kaduka – odezwał się w końcu Gedeon – tedy zgadzamy się zawrzeć ugodę. Waść nie będziesz nas pozwami obrzucał, ciągał do sądów, żądał mundacji, my zaś nie będziemy cię wlec po trybunałach. Wpiszesz nam zaraz deprekację do księgi i po sprawie. Ale kaduk to jedno, a zajazdy na Dwerniki – to druga sprawa. Jak waszmość wynagrodzisz nam straty, zabójstwa i gwałty, których twoi ludzie dokonali w naszej wiosce?!