– Ekspu... co? – zapytał Berynda.
– Wywód szlachectwa, panie bracie. Wystarczy dokument, który imć Gedeon wyciągnął, i świadectwo sześciu świadków – trzech z waszej linii ojczystej, a trzech po matce.
– Skąd ich wziąć? – rozłożył ręce Pełczak. – Spod ziemi wykopać?
– Poszukamy, to się znajdą. Ja sam poświadczę, jeśli trzeba, bo nie wierzę, abym w rodzie nie miał choć jednej prababki Dwernickiej.
– Wszystko to mądrze i chytrze przemyśleliście – rzekł Kołodrub. – Ale cóż z tego, że pozwiemy Diabła choćby i przed sąd sejmowy? Że się wywiedziemy na sejmiku, skoro to wszystko potrwa długie miesiące. A Diabeł nie będzie czekał na woźnych, sędziów i deputatów. Nie wysiedzi na ogonie, aż się sejmik zbierze. On zajedzie nas zaraz, choćby nawet jutro. Może nawet już jego wojska maszerują na Dwerniki! Co z tego zatem, że naszą stronę wezmą trybunały, skoro zanim wyroki zapadną, będzie nas Smoliwąs z karbowym w pole wyganiał? Co uczynimy, gdy Stadnicki nas wcześniej zaatakuje?
– Atakował już dwa razy – mruknął Gedeon. – I jak do tej pory Opatrzność Boża nie pozwoliła uczynić nam krzywdy.
– Bo za pierwszym razem nie było wielu sabatów. A za drugim, gdyby nie pan Dydyński, który zmienił stronę, wszyscy byśmy poszli w łykach do Łańcuta. Prawda jest taka, że nie mamy sił i środków, aby przetrwać kolejny zajazd starosty.
– A nie możecie poprosić o pomoc sąsiadów? – zapytał z głupia frant Dydyński. – Choćby pana Bala, podkomorzego sanockiego? A nawet pana Stadnickiego, ale tego z Liska, a nie z Łańcuta. Przecież on krewniaka nie lubi.
Gedeon roześmiał się cichym, chrapliwym śmiechem. A jego bracia pospuszczali głowy.
– Myślisz, panie Dydyński, że gdy ty leżałeś jako wór buraków na ławie, myśmy jeno dziewki swadźbili i miód pili? Próbowaliśmy już prosić o pomoc.
– I co?
* * *
– Nie będzie z tego nic – rzekł Piotr Bal, podkomorzy sanocki, po czym skrzyżował ręce na piersi, na wzorzystych pętlicach aksamitnego giermaka. – Nie wygrać nam z Diabłem Łańcuckim, nawet z moją pomocą. Pomagałem ongi panu Ligęzie z Piotraszówki i jeno guzy z tej pomocy wyniosłem, procesy i pozwy. W dodatku złupił mi Stadnicki wozy z towarami, które do Leżajska posłałem. Same stąd mam straty i niepokoje.
Dwerniccy pokłonili się nisko, aż do samej ziemi.
– Jedyne, co mi na myśl przychodzi, zacni ludzie – mruknął pan Bal, szarpiąc długiego siwego wąsa – to iż możecie schronić się u mnie w Baligrodzie. Jeśli za czeladź pójdziecie na służbę, chętnie was z dobytkiem przygarnę i kąt jakiś znajdę...
* * *
– W opresji jesteście, mości panowie sąsiedzi?! – zapytał jego mość pan Łoziński, dzierżawca Łopinki. – Czy pomogę wam znaczy? Oczywiście! Bądźcie pewni, że wam moją szablę na usługi oddam. Starczy, że posłańca do mnie do dworu przyślecie, a zaraz z pocztem w Dwernikach się stawię!
Dwerniccy pokłonili się w milczeniu.
– Maryna, Jewka! – zagrzmiał pan Łoziński, gdy zaraz po odjeździe sąsiadów przekroczył próg czeladnej. – Pakujcie kufry, skrzynie i przyodziewek! Iwaszkę budźcie, niechaj konie zaprzęga! Co się stało? Jak to: co się stało! Jezus Maria, Józefie święty! Zadarli Dwerniccy ze Stadnickim z Łańcuta! Uchodzimy stąd czym prędzej, bo tu zaraz piekło będzie! Do Rakszawy! Nie, do diaska! Do Rzeszowa!
* * *
– Jaśnie oświecony pan kasztelan dziś nie przyjmuje – rzekł pajuk z takim namaszczeniem, jakby za chwilę odebrać miał konia z rzędem za dobrą służbę. – Przyjedźcie jutro, mości panowie.
– Jak to? – zapytał nieśmiało Berynda. – Przecie wczoraj gadaliście, że dziś jego mość na pewno nas przyjmie. Byliśmy też przedwczoraj i jeszcze wcześniej. Jaką tedy mamy rękojmię, że posłuchania udzieli nam jutro?
– W takim razie – zawyrokował sługa – przyjedźcie pojutrze!
* * *
– Przyjaciele moi drodzy! Mości panowie Dwerniccy! Kopę lat! Albo i dwie kopy! Waszmościów zdrowie! Co słyszę? Kaduk wam ktoś wytoczył? Pozwami nęka? Zajechał zbrojnie? Niech ja go dorwę, takiego syna! Moich przyjaciół śmiał spostponować! Daję głowę, że kiedy go w obroty weźmiemy, pozwy na surowo zeżre. A któż to jest?
– Stanisław Stadnicki.
– Ten z Liska?
– Ten z Łańcuta.
– Khe, khe, khe... O Chry... To o czym my gadaliśmy? Czy urodzaj będzie łońskiego roku?
* * *
– Waszmościowie, ja stąd uchodzę – rzekł pan Łukasz Opaliński, starosta leżajski. – Wyjeżdżam do Wielkiej Polski i tam pomoc zbiorę. Tu nie ma dnia bez zaczepki. Nie ma niedzieli bez zwady, bijatyki. Starostwo jest zrujnowane, spichrze spalone, majętności złupił mi Diabeł do cna. Posyłam mu pozwy jakoby w czeluść piekielną. Nie mogę pomóc, choć gdybym był przy pieniądzu, tedy bym waszym wsparciem nie pogardził. Wybaczcie, ale co ja mogę... A swoją drogą, waszmościowie, nie macie aby paru dukatów pożyczyć? Nawet do świętego Marcina... Bo widzicie, ma małżonka już suknie wysprzedaje, a ja najlepszy żupan... Nie macie? To może chociaż co kupicie? Skoro delii nie chcecie, to może pierścień?
* * *
– Skoro sprawę sąsiedzkiej pomocy mamy z głowy – mruknął Dydyński – tedy pozostaje wam tylko jedno: umocnić Dwerniki, a kiedy Stadnicki przyśle tutaj swych pachołków, prać ich ile tchu w piersiach.
– O to się właśnie rozchodzi – rzekł Kołodrub – że na razie prać możemy ino obrusy i prześcieradła w Solance. A kijankami hajduków z Łańcuta nie przepędzimy.
– Sam osobiście stanę w waszej obronie. Jego mość Gedeon też od bitki nie stroni, prawda, panie bracie?
– Na potęgę Stadnickiego, z całym szacunkiem, mości panie stolnikowicu, was dwóch nie wystarczy. Choćbyśmy na zaścianku baby i dzieci uzbroili w szable i rusznice, które wzięliśmy po zabitych sabatach, nie poradzimy staroście zygwulskiemu. Bo jemu nikt nie wydoli. Stawali już przeciwko niemu możni panowie i karmazyni. I co? Dudy w miech albo głowy w piasek schowali. Jeden pan Mikołaj Spytek Ligęza dał mu radę, a i to z trudem, kiedy Diabeł jarmark mu w Rzeszowie zajechał, na świętego Wojciecha siedem lat temu. Drugi Ligęza długo się opierał, ale przecie słyszałem w karczmie, że już go Diabeł capnął i w łańcuchach w loszku trzyma. Alboż oparli się Stadnickiemu Korniaktowie? Ci, którzy mają tyle złota, że by z niego górę usypali wyższą niż Łopinnik? Stadnicki armię zgromadził, pana Konstantego, człowieka zacnego, który nam pieniędzy nieraz pożyczał i długi prolongował, jak obwiesia z Sośnicy dobył. Na szkapę go wsadził i gołego do Łańcuta wywiózł. A potem przez dwa miesiące w więzieniu trzymał. Teraz bije się Diabeł z panem starostą leżajskim. Spichrze mu wyłupał, karła porwał, kozaka dworskiego oćwiczył, jarmark w Tyczynie rozpędził. Pana Ciężkowskiego w Cisowej obiegł i porwał, pana Świerczyńskiego w kajdany okuł. Łąkę wyłupił, zajechał Palikówkę i inne majętności zniszczył – Rachwałową Wolę, Chmielnik, Błędową i Zawałów. Zrujnowany pan starosta, kiedyśmy u niego byli, ostatnie swoje suknie wysprzedaje, aby tylko opłacić żołnierstwo. A przecież w tamtych majętnościach była zbrojna czeladź, pachołkowie, dzierżawcy, zameczki, dwory obronne, palisady, przy których nasze parkany i płoty w Dwernikach mogą iść kurom na śmiech. I nie obroniły się przed Diabłem. Tedy pytam – jak my go powstrzymamy, skoro nie mamy ani prochów, ani armaty, ani rusznic, ani zbrojnej czeladzi, ba, szabel i pałaszy nam brak?! Ja rozumiem twój szlachetny zapał, mości panie Dydyński. Ale my nie wystawimy ci chorągwi husarskiej, ani nawet kozackiej, bo biedni jesteśmy jako za przeproszeniem dziady proszalne na jarmarku w Rzeszowie!
– A więc co radzicie?! – zapytał Gedeon.
– To co wcześniej. Zbierzmy, co mamy, na kolasy i telegi i jedźmy stąd.
– Dokąd?
– A choćby i na Ukrainę!
– A ty myślisz, bracie, że na Ukrainie nie ma Stadnickich? Gorzej – tam są panięta majętne, którym Diabeł z jego Łańcutem mógłby wieszać się u rękawa ferezji. Tu, w Sanockiem, Stadnicki może zmusić cię do powolności tylko siłą. A tam królewięta są panami życia i śmierci szlachty. A zwłaszcza swoich dzierżawców. A my nie będziemy nikim więcej.