Łukasz zacisnął lewą rękę w braterskiej prawicy, porwał za wąskie strzemię przy kulbace Przecława, kiedy ten dał koniowi ostróg. Rumak zarżał, wyrwał do przodu, wyciągnął Łukasza spod końskiego ścierwa, powlókł po połamanych deskach, wgniecionych w błoto serach, rozlanym mleku i serwatce.
A potem Mikołaj zrzucił z siebie hajduka, wykręcił mu rękę za plecami, wydarł kindżał i gruchnął wroga rękojeścią w łeb. Szybko pochwycił przeciwnika za kark i pas na plecach, skulił się, stęknął, podniósł i...
Cisnął!
Bezwładne ciało spadło na sabatów pędzących w stronę Przecława i gramolącego się z kolan Łukasza niczym górski głaz; zwaliło ich z nóg, roztrąciło. Dwaj zbrojni wpadli na szeroką ławę, przewrócili ją, złamali wpół. W błoto poleciały jak grad rumiane chleby, precle, bułki, rogale i placki. A potem w wyłom, który powstał w szeregu jatek, wskoczyli Zygmunt, ranny, ledwie trzymający się w kulbace Stefan i ostatni pozostały przy życiu pachołek.
– Jaaaacek! – rozdarł się Zygmunt. – Dymamy stąd! Chodu!
Jacek nad Jackami zastawił się szablą, porwał za uniesione ramię przeciwnika, okręcił go w mocarnych rękach, rozchlastał łeb, zasłonił się rannym wrogiem jak tarczą. Ktoś strzelił do nich z bliska! Chybił... Stolnikowic bił na wszystkie strony, wychwytywał cięcia, zbijał sztychy, unikał pokrwawionych ostrzy.
I przebił się do konia! Dwóch hajduków szarpało za wodze, a spłoszony rumak stawał dęba, bił przednimi kopytami w powietrzu, rżał i kwiczał ze strachu. Dydyński nie dziwił się napastnikom. To był wspaniały siwy polski wierzchowiec o łabędziej szyi i zadzie piękniejszym niż tyłek hurysy z tureckiego haremu. Koń wart był więcej niż parszywe żywoty hajduków, nic więc dziwnego, że nie ustawali w wysiłkach, aby poskromić go i schwytać.
Popełnili błąd. Jacek spadł na nich od tyłu, jednego popchnął prosto pod kopyta, drugiego ciął w bark, poprawił sztychem w plecy; a potem chwycił wodze, dopadł przerażonego konia i jednym skokiem znalazł się w kulbace. Rumak zarżał, a potem zakwiczał, gdy dostał ratyszczem od rohatyny w łeb, cofnął się, stanął dęba. Zawadził zadem o stragan kotlarza, zwalił płonące lampy i pochodnie na bele płótna i falendyszu, roztrzaskał ściany z deszczułek, wywalił palenisko z płonącymi węglami. Płomienie skoczyły w górę, szybko objęły chruścianą plecionkę, deski, postawy materiałów, jatki, bele przędzy, lnu i konopi. Wystrzeliły w górę, zahuczały. Powiało gorącem, swądem spalenizny, dymem i siarką.
– Uchodzimy! – ryknął Jacek nad Jackami. – Naprzód!
Uderzył konia ostrogami i pomknął w kierunku braci, roztrącając przeciwników. Kątem oka dostrzegł, jak Zygmunt wciąga rannego Łukasza na kulbakę, jak Mikołaj wspina się na grzbiet luzaka.
– Bij, zabij!
Pomknęli przez zdruzgotane kramy, rozwalone jatki, bele jedwabiu i bryty adamaszku, przeskoczyli nad szerokimi ławami kupieckimi, wdeptując w błoto chleby, bryły masła, tłukąc gliniane garnki, roztrącając uciekających przekupniów i pospólstwo. Poszli w skok tuż obok ratusza, a kiedy Jacek podniósł głowę, dostrzegł, jak z drzwi prowadzących do ciemnego wnętrza budowli wypada tłum zbrojnej czeladzi. I wówczas przez jedno mgnienie oka dostrzegł znajome wąsate oblicze człeka, którego spostponowali w karczmie w Tyczynie.
– Trojecki! – ryknął do braci. – To jego sprawka! Jednym szybkim ruchem wyrwał z olstra drugi pistolet, obrócił się w kulbace i strzelił w drzwi ratusza.
Chybił. Diabelskim zmysłem Trojecki wyczuł, co się święci, schylił głowę, zapadł między swoich czeladników i pachołków. Kula świsnęła mu o pół cala od łba, zrzuciła z głowy kołpak, wbiła się z trzaskiem w drewniane odrzwia wrót.
Uciekający dopadli do północnej pierzei rynku. Runęli w wąską uliczkę wiodącą do podmiejskiego Denowca, roztrącając mieszczan, tratując czeladników, pospólstwo i niewiasty. Pogoń była tuż-tuż. Od strony rynku sypnęli się za nimi hajducy i sabaci, z tyłu dobiegał łomot końskich kopyt.
A potem ranny koń Przecława zakwiczał dziko i padł na pysk jak rażony gromem. Szlachcic zleciał przez łeb, zwalił się prosto w kałużę pełną gnoju i błota, zerwał się brudny, cuchnący, umorusany.
– Braciaaa! – zakrzyknął. – Pomocy!
Dydyńscy nie dosłyszeli. Pędzili ku Przeworskiej Bramie z dudnieniem kopyt, obalając wszystko, co tylko napotkali na swej drodze. Przecław porwał za szablę, zerknął w stronę rynku. Zobaczył konnych sabatów Trojeckiego wypadających spoza zrujnowanych straganów.
Przeżegnał się powoli.
A potem z łoskotem kopyt, z pluskiem rozpryskiwanego błota w kałużę wpadł koń Jacka Dydyńskiego.
– Łap strzemię! – ryknął. – Uchodzimy!
Przecław odrzucił szablę, chwycił się strzemienia, a Jacek ruszył skokiem ku bramie. Przez chwilę Przecław biegł obok konia, potem potknął się w błocku, jego nogi się rozjechały. Zawył, ale nie puścił zbawczego uchwytu, a rozpędzony koń powlókł go poprzez kałuże i piach, błoto i śmieci, kupy końskiego i krowiego nawozu.
Przecław zwarł szczęki, przez chwilę zdawało mu się, że rozszalały koń rozedrze go na pół albo że lada chwila urwie się strzemię. Ale nim to nastąpiło, Jacek Dydyński porwał go za żupan na karku, poderwał w górę, wstrzymał rozszalałego wierzchowca. Przecław złapał oparcie dla nóg, podskoczył, chwycił brata za pas i wylądował na końskim zadzie. Z trudem podciągnął się w górę, usadowił za plecami Jacka, zaraz za twardym, gniotącym niemiłosiernie przyrodzenie tylnym łękiem kulbaki.
– Na Łańcut! – huknął Jacek nad Jackami, a potem dał koniowi ostrogi.
* * *
Konni sabaci wpadli w opłotki Dwernik jak orkan, niby tatarski czambulik zwany besz-baszem. Zaraz za bramą rozdzielili się na trzy części. Zegart, woźny i ich poczty pognali przez zaścianek prosto do dworu Złotej Czaszy. Reszta skręciła w pola, przemknęła przez sady i zagrody dla owiec prosto ku gumnom, krzycząc, strzelając z pistoletów, hałłakując na sposób ordyńców. Nikt nie stawił im czoła. Kobiety poczęły płakać, dzieci uciekać do chałup. Mężczyźni chwycili za broń, lecz gdy ujrzeli wymierzone w siebie lufy rusznic i samopałów, rzucili kosy, drągi, kłonice i widły.
Napastnicy nie zważali na krzyki, prośby i płacze. Smagając szlachetków batogami, popędzając kolbami rusznic i spisami, pędzili Dwernickich opłotkami w stronę dworu starszego rodu. Wszelki opór łamali brutalnie. Szaraczkowie obrywali po łbach płazami szabel, brali po plecach batogami. Pełczak, który zwalił cepem z kulbaki jednego z napastników, dostał czekanem w potylicę i kiścieniem po krzyżu. Krzysztofa, który schronił się do chałupy i zaryglował drzwi, wywleczono bez litości za próg, obito, skopano i porąbano szablami. Szczerbaka wzięto na arkan i powłóczono za koniem, a potem osmagano batogami, pognano za resztą jego sióstr i braci. Na szczęście sabaci nie byli jeszcze zbyt skorzy, aby dobierać się do wdzięków niewiast i dziewek z zaścianka. A to dlatego, że rozkazy, które usłyszeli z ust pana Stadnickiego, powtarzane bez przerwy przez Zegarta, były jasne jak słońce i nad wyraz stanowcze. Swawola i rabunek miały nastąpić dopiero po zdobyciu największego dworu i kościoła Dwernickich.
Pół, a może i ćwierć pacierza zajęło Zegartowi i jego ludziom dopadnięcie do dworu Hermolausa Dwernickiego. Nikt w domostwie nie spodziewał się napadu. Nikt nie wyszedł na zbliżający się łomot kopyt. Szybko zeskoczyli na ziemię i co tchu popędzili na ganek. Załomotali w drzwi pięściami, nadziakami i rękojeściami szabel z taką siłą, że deski zatrzeszczały, a zawiasy skrzypnęły boleśnie.
– Otwierać! Bo drzwi obalimy!
– A kto tam? – zapytał zalękniony głos.
– Prawo! – zagrzmiał Zegart.
– Pana starosty ludzie!
Zgrzytnęły odsuwane rygle, drzwi otwarły się nieco, a wówczas ujrzeli na progu wystraszonego Szawiłłę z czekanikiem w ręku. Sabaci nie dali mu dojść do słowa. Rzucili się na niego hurmem, wydarli mu broń z ręki, wykręcili ręce za plecami i wywlekli na podwórze.