Pokrzykiwania furmanów i woźniców, odgłosy pijackich nawoływań i awantur, krzyków i bójek mieszały się z głosem piszczałek i tureckich fletów, z dźwiękami basetli i skrzypków dobiegających z karczmy w podziemiach ratusza, gdzie bawiono się do upadłego i do ostatniego szeląga, jak gdyby już jutro miał nastąpić potop. Jarmark w Dynowie, to zbiorowisko ludów, narodów i postaci zaludniających miasta, dwory, zaścianki i wioski Rusi Czerwonej, był tak barwny, tak wciągający, że spojrzawszy na kolorowe tłumy, miałbyś chęć roztopić się w nim, pić, jeść i bawić się, tańcować i targować do wieczora i do samego rana, bez końca, do ostatniego tchu i szeląga w kalecie.
Nie było w tym zatem nic dziwnego, że Dydyńscy jechali przez rynek wolno, zwracając uwagę głównie ku budom z piwem, winem i gorzałką, ku młodym ladacznicom i kramom prezentującym aksamity, jedwabie i złotogłowie, rycerskie pasy, diamentowe guzy, perły, turkusy i karbunkuły. Jacek nad Jackami myślał już, że w sumie do Łańcuta nie muszą wcale się śpieszyć, że przecież mogą stawić się u pana starosty dopiero na jutrzejszy ranek, zresztą – pal diabli – jeśli nawet przyjadą na sobotę wieczór, to i tak Łańcut nie dziewica i przecież im nie ucieknie.
I wtedy jak grom z jasnego nieba padł pierwszy strzał.
Cisawy rumak, na którym jechał najmłodszy Łukasz Dydyński, stanął dęba, zarżał głośno, a potem runął w bok, wprost na bławatny stragan, na deski, ściany. Strącił w błoto i piach bele aksamitu, postawy sukna, bławatu i falendyszu. Przywalił lewą nogę szlachcica, uwięził go pod przemożnym ciężarem.
Wystrzały huknęły znowu, a kule zaświstały wokół braci, niosąc śmierć i zniszczenie. Stefan jęknął, padł w tył, odrzucony na tylny łęk kulbaki, zwalił się z konia Moszczyński – czeladnik Mikołaja; zarżał i potknął się ranny koń Przecława...
Jacek nad Jackami wytężył wzrok – na kalenicach drewnianych domów, pomiędzy kominami i na dachach podcieni dostrzegł sylwetki ludzi z rusznicami!
To była zasadzka!
Tłum wokół jatek, ław i kramów zahuczał głośniej, przycichł na chwilę... A potem powietrze rozdarły wrzaski, tupot stóp, trzask pękającego drewna, ochrypłe rżenie wierzchowców, ryk wołów i wielbłądów, pisk niewiast, płacz dzieci. Czeladź, pospólstwo, kupcy i przekupnie, chłopi i szlachta rzucili się w panice ku drewnianym sobotom i drzwiom do ratusza, drąc się wniebogłosy, tratując budy i stragany, obalając beczki i deski, wdeptując w błoto kosze, materie, łyżki, tłukąc garnki, wywracając beczki. Wnet wąskie przejścia między straganami zapchały się ze szczętem, pospólstwo poczęło się bić, tratować, walczyć o miejsce łokciami i kułakami...
Jacek rzucił okiem na północną pierzeję rynku i od razu wiedział, że nie przebiją się na Denowiec ani na Denowskie Przedmieście; utkną tu między kramami i budami, pośród stosów beczek z winem i kiszoną kapustą a wielkimi postawami sukna, pomiędzy straganami z garnkami i kotłami.
– Z koni! – ryknął do braci. – Bo nas tu wszystkich wybiją! Pod ratusz! Za końmi się kryć!
Sam pierwszy zeskoczył na ziemię. I wtedy zrozumiał, że popełnił błąd.
Z kolas i wozów skarbnych nakrytych pałubami, z bud, w których sprzedawano dębowe beczki i antałki, a także z otwartych drzwi ratusza wypadli sabaci i hajducy, kozacy dworscy i czeladź, zbrojni w spisy, rohatyny, kiścienie i szable. I zanimbyś zdążył zgryźć orzech, jak burza wpadli na zaskoczonych Dydyńskich.
– Na koń! – ryknął Przecław, wydawało się, że tylko on jeden nie stracił głowy w tej sytuacji.
Jacek nad Jackami zastawił się szablą, zbił ostrze mierzące w jego pierś, sparował pchnięcie rohatyny niemal w ostatniej chwili. A potem poczuł, jak żelazo rozcina mu bok, jak ślizga się po żebrach, a lewa strona przepysznego adamaszkowego żupana nasiąka tryskającą z rany krwią. Wypuścił wodze konia, zasłonił się młyńcem szabli, porwał lewą ręką za pistolet i jednym szybkim ruchem wyrwał go z olstra. Wypalił w łeb najbliższemu z napastników.
– Braciaaaa! – zawył przywalony koniem Łukasz. – Ratujcieeeee!
Wrogowie już biegli do niego, już, już dopadali z wściekłością. Pierwszy przyskoczył doń stary, wąsaty hajduk z szablą wzniesioną do ciosu. Łukasz spojrzał w dół, na rękojeść węgierki unieruchomionej pod nogą... Nie mógł wyszarpnąć jej z pochwy.
Śmierć zajrzała mu w oczy!
Olstra!
Strzał zabrzmiał jak uderzenie gromu, kiedy Łukasz wypalił nadbiegającemu wrogowi z pistoletu prosto w piersi. Hajduk zwalił się nań, zbryzgał krwią. Jego kompani skoczyli na młodzieńca z dwóch stron; lecz w tejże samej chwili Mikołaj przesadził końskie ścierwo; wpadł przed Łukasza, zbił dwa ostrza, własną pierś wystawiając na ciosy.
– Jaceeeek! – rozdarł się rozpaczliwie. – Nie strzymamy!
A potem jeden z hajduków chlasnął go w łeb z boku, drugi skoczył ku niemu ze wzniesioną węgierką, ciął wręcz, poprawił podstępną odpowiedzią. Mikołaj zbił szablę, odepchnął przeciwnika potężnym kopnięciem, a potem osłonił brata przed ciosami dwóch kolejnych sabatów.
Odepchnięty pachołek wrzasnął wściekle i zaszarżował na zajętego walką jak rozwścieczony buhaj, uderzył głową prosto w żywot Mikołaja. Najpotężniejszy z braci nie zdołał utrzymać się na nogach, zatoczył się w tył, potknął o nieckę, a potem uderzył plecami w drewnianą ścianę kramu, roztrzaskał ją na kawałki, wpadł na ławę z nićmi i igłami, zawalił ją pod swoim ciężarem. Wróg skoczył nań z kindżałem w dłoni, aż zadudniły deski. Szlachcic poderwał się pokryty nićmi i wstążkami; w ostatniej chwili chwycił rękę dzierżącą mordercze ostrze, odsunął od swego gardła, wierzgnął, próbując zrzucić z siebie przeciwnika...
Huknęły strzały! Jeden, drugi, trzeci... To Przecław oraz Zygmunt porwali za pistolety i krócice. Pędzący wprost na Jacka sabat potknął się, padł z krwawą dziurą w piersi, wypuścił rohatynę z ręki, zwalił się w błoto pokryte potłuczonymi skorupami garnków, rozsypanymi serwetami i obrusami, czerwone od rozlanego wina i krwi. Jacek nad Jackami umknął pod dach najbliższego kramu. Dostał w drugi bok, lekko, samym końcem pióra szabli, zasłonił się przed kolejnym ciosem. Napastnicy rąbali go z wściekłością i krzykiem, jak drwale powalający w lesie stary dąb. Ten z lewej jednym cięciem ściął pal podtrzymujący dach. Okryta płótnem plecionka trzasnęła, pochyliła się, a potem zwaliła na szlachcica. Lecz zanim to się stało, Jacek przewrócił kopnięciem kozioł pod ladą zastawioną garnkami i dwojakami, stoczył gliniane misy prosto pod nogi drugiego z wrogów. A kiedy ten potknął się, zatoczył, Dydyński wyskoczył ze zrujnowanego kramu, umknął spod szabli sabata, a potem sprawnie ciął wroga w skroń, rozwalając mu czaszkę. Hajduk wypuścił szablę, padł w sam środek straganu garncarza, tłukąc z hałasem resztę mis, do reszty rozwalając stół i ścianę jatki. Jacek nad Jackami uniknął ostrza jego kompana niemal w ostatniej chwili, przetoczył się przez bark, lądując na kolanach; ciął przebiegającego obok pachołka w kolano; zanim tamten zdążył krzyknąć, obrócił szablę w ręku i chlasnął go z tyłu, poniżej krzyża, w miejscu gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Zraniony hajduk potknął się, wyrżnął barkiem w drewniany wózek wyładowany antałkami piwa. Wózek potoczył się, spadł z podpór, przechylił... Z głuchym dudnieniem stoczyły się na ziemię pękate stągwie i chlupocące antałki.
Jacek Dydyński poderwał się na nogi, ciął szablą, zastawił się, oberwał w lewą rękę, potem w bark. Później widział przed oczyma już tylko oderwane obrazy, strzępy tego, co działo się dokoła, bo wydarzenia następowały zbyt szybko po sobie, aby mógł poświęcić każdemu z nich z osobna choć chwilę uwagi.
Uratował ich Przecław. Wszystkich, a przede wszystkim Łukasza. Poderwał konia do skoku, roztrącił napastników, wpadł między rozwalone beczki, szczątki straganów, ciął szablą pierwszego hajduka w łeb, drugiego zwalił ciosem rękojeści pistoletu, zatrzymał się tuż przy bracie i chwycił go za rękę.
– Trzymaj się! – ryknął. – Wyciągnę cię! Łap strzemię!