Jednak nie wszyscy goście zabawiali się pełnymi kuflami i pieczonymi kuropatwami, kapłonami, udźcami jelenia, kwaśną baraniną tudzież ozorami i kiełbasami warzonymi z brunatną juchą. Nie wszyscy poświęcali uwagę zawartości złotych półmisków, na których dnie odkryć można było Krzywaśń z zaćwieczonym srebrnym krzyżem – polski herb Śreniawa, starszy niż niejedno miasto w Ziemi Przemyskiej. Na środku sali stało bowiem wielkie łoże z baldachimem, na którym baraszkowała na puchowych poduszkach para równie dziwaczna, co śmieszna: karlik z karliczką. Dzisiejszej nocy pan łańcucki wydawał wesele sługi – karła, a ledwie przed dwoma kwaterami zakończyły się pokładziny. Łoże wprawdzie miało zasłony zakrywające choć częściowo młodą parę, były jednak tak przejrzyste i ponacinane od dołu, że bez trudu można było dostrzec, jak świeżo poślubieni małżonkowie wypełniają swoje obowiązki. Co działo się między nimi w temacie ars atnandi albo, mówiąc po polsku – łaźni, śmiech przeszkadza pisać. Tak więc i goście śmieli się, patrząc, jak karlik dosiada swoją żonę, a pijacy dopingowali go, krzycząc i spełniając kolejne kielichy.
W sali zgromadzili się najznamienitsi wywołańcy i swawolnicy Ziemi Przemyskiej i Sanockiej. Byli wśród nich panowie Rosińscy z Teleśnicy Oszwarowej – stary rębajło Jerzy z gębą porąbaną i poznaczoną bliznami jak pergamin, na którym szable i czekany zapisały historie największych szlacheckich waśni, odpowiedzi i zajazdów w Sanockiem. Tuż obok zasiadali jego synowie, podobni do młodych żbików – Stanisław, Piotr i najmłodszy Jan, wsławieni niedawnym zabójstwem pana Kroguleckiego. Najmłodszy ledwie skończył szesnaście wiosen, a już ciążyły na nim kondemnaty za zwady i pojedynki. Dalej zasiadał pan chorąży sanocki Mikołaj Tarnawski z Zagórza, sławny pieniacz, burda, sprawca wojny pomiędzy referendarzem koronnym a kasztelanem przemyskim, pijanica, który kiedy podpił sobie dobrze, przestawał władać rękoma i nogami. Służba wówczas sadzała go na stolcu, opartego o ścianę. Tarnawski opierał natenczas głowę o mur, otwierał przepaścistą gardziel, pachołkowie zaś wcedzali mu w nią kolejne kielichy alikantu i małmazji, które znikały w jego obszernym brzuchu równie szybko co woda w beczce bez dna. Z innych, mniej znanych i sławnych wichrzycieli i hultajów, ale najzawziętszych popleczników i klientów pana łańcuckiego, weselili się przy stołach: Jakub Brzuchowski i Mikołaj Urbański – dzierżawcy i starostowie z włości pana starosty zygwulskiego, bracia Michał i Gedeon Rożniatowscy, porucznicy nadwornych chorągwi, a także Wojciech Trawiński z Buszkowic. Byli też Łahodowscy – Andrzej, Stanisław i Marek, groźni wichrzyciele, gwałtownicy i zawalidrogi; był Adam Kalinowski, Samuel z Niemirowa Niemirycz, bawiący przejazdem w Łańcucie, sławny moczygęba i rozpustnik, którego ulubioną zabawą było palenie z pistoletów do szklenic, kołpaków i łbów drobnej szlachty. A oprócz niego wielu mniej znanych, mniej sławnych i mniej obciążonych zaocznymi banicjami i infamiami familiantów, dzierżawców i rękodajnych pana łańcuckiego. Nie było jednak na uczcie Wilczycy Łahodowskiej, pana Toporowskiego i Żurakowskich. A to z tej prostej przyczyny, iż po nadzwyczaj wyczerpującym spotkaniu z bratem Gedeonem w Przeworsku kurowali połamane gnaty i nadwerężoną szlachecką fantazję w Szpitalu Świętego Ducha na polskim przedmieściu w Łańcucie. Na uczcie brakowało również Szczęsnego Herburta i Prokopa Pękosławskiego – zaufanych kumotrów starosty. Absencja ich nie była wszakże spowodowana ranami, ale polityką. Obaj rokoszanie siedzieli bowiem w wieży na krakowskim Wawelu, gdzie za strawę mieli suchy chleb i cienkie wino, a za biesiadną kompanię – kawki i gawrony za oknem.
Nagle wrzawa i pijackie okrzyki poczęły cichnąć. Ze środkowego stołu wstał, z przepysznym srebrnym nautilusem w kształcie łabędzia w ręku, sam możny pan gospodarz. Był to człowiek zgoła nietuzinkowej postury i obyczajów. Gdyby jego portret dać do odmalowania jarmarcznemu pacykarzowi, wcześniej opowiedziawszy mu historię awantur starosty, malarzyna imaginowałby go zapewne jako człeka budzącego grozę, z twarzą bladą i wychudłą, gdzieniegdzie już pokrytą zmarszczkami, która chwilami przybierała wyraz zwierza – i z oczyma świecącymi przenikliwie jak u kota. Gdyby wierzyć wszelakim plotkom i obmowom, można by pomyśleć, że pan starosta przeszywał wzrokiem ludzi na skroś skuteczniej niż damasceńskie koncerze. I że wyraz dumy niepomiernej oraz zuchwalstwa przebijał na jego obliczu, a szyderstwo krzywiło co chwila blade wargi zaciśniętych ust...
Wszystko to były jeno bujdy a bajania starych bab i proszalnych dziadów.
Szlachcic, który wstał, miał długie, lekko przetykane siwymi nitkami włosy. Postury był potężnej i gibkiej; widać było, że nie spędzał dni na puszczaniu krwi u cyrulika, ale na koniu, w kulbace i przy szabli. Długa senatorska broda dodawała mu powagi, oczy jednak miał tak bystre i wesołe, że każde ich spojrzenie, zda się, zapraszało do zabawy i gościny w zacisznych murach łańcuckiego zamku. Mówiąc, nie urażał nikogo ani górnolotnym gestem, ani słowami – widać było, że tyle dbał o pychę i rodową dumę co o zeszłoroczny śnieg. Z zachowania sprawiał wrażenie zacnego i dobrodusznego gospodarza, dobrego kompana do kielicha, człeka, który choć ubrany w przepyszny karmazynowy żupan szamerowany złotem i zapinany na diamentowe guzy, bez niechęci pochyli się zarówno nad dolą prostego zaściankowego szaraczka, jak i biednego chłopka albo zagrodnika. I wszystkim pomoże, każdego wesprze dobrym słowem i złotem. Gdy spoglądał na swych gości, widać było, iż rad im jest z całego serca. Nawet kiedy młodszy Rosiński, dobrze już pijany, wyrżnął w łeb wieprzową kością najstarszego Łahodowskiego za to, że przepił do niego nie tym samym winem, gospodarz zerknął nań pobłażliwie, niby dobrotliwy dziad na wybryki wnucząt bawiących się u jego kolan w wojnę z Moskwą.
Człowiekiem, który wstał, był, rzecz jasna, sam pan łańcuckich włości, Stanisław Stadnicki herbu Śreniawa, były rotmistrz królewski, sejmikowy statysta, a także – jako się wyżej rzekło – starosta zygwulski.
– Wielmożni, uprzejmi i wielce mnie mili mości panowie bracia! – zaczął, wznosząc nautilus napełniony najprzedniejszą małmazją. – Wielce rad jestem, żeście odpowiedzieli na wezwanie i zgromadzili się wszyscy w moim domku ubogim na weselu sługi wiernego. Tedy chcąc dać zadość pospolitemu obyczajowi, który mówi, iż szlachta polska i ruska równa jest wobec siebie jako obywatele Rzeczypospolitej Rzymskiej, piję zdrowie was wszystkich i nawet najmniejszego pachołka w tej sali! A jednocześnie oznajmiam, że ja, urodzony Stanisław Stadnicki, bratem wam jestem, a jeśli to byście o mnie zrozumieli, waszmościowie, abym miał być przeciw pokojowi i równości, roznieście mnie na szablach tu oto w domu moim i psom rozrzućcie! Jeżeli zaś ktokolwiek z was rankor do mnie chowa, niechaj wystąpi; niech wyjdzie chociaż jeden szlachcic, jeśli przeze mnie jedną kokosz wzięto w jego domu!
Ma się rozumieć, iż nikt nie wystąpił, bo choć stos pustych beczek po winie i miodzie był wielki jak wieża kościelna, wszyscy zachowali jeszcze głowy na karkach.
– Znacie mnie wszyscy, mości panowie, i wiecie, że me słowa przyjaźni do was ze szczerego serca płyną. Nie mam ja żadnego zagonu nadanego przez króla, ani też wyproszonego, ale tylko krwią rodziców swoich nabyte. Wojewodą ani starostą nie jestem z tej przyczyny, żem cnotliwy i nie senatorski syn! Radniej tedy bym zamek mój ze szkła miał niźli z murów, żeby każdy widział moje cnotliwe postępki i życie w domu moim. A mówię to wszystko, aby oznajmić wam, moi najmilejsi panowie bracia, że wszystko, co moje, to wasze!
Tu pan Stadnicki przyłożył puchar do ust, a potem począł doić go powolnymi ruchami. Pił, pił, pił, aż wreszcie z naczynia wypłynęła ostatnia kropla czerwonego trunku. A wówczas jednym szybkim ruchem roztrzaskał nautilusa o własną głowę!
Wrzawa, krzyki i wołania omal nie rozwaliły sali. Od wiwatów aż zatrzęsły się portrety Stadnickich zawieszone na ścianie koło kominka, a zwłaszcza największy, oprawny w złote ramy, ukazujący starego Stanisława Mateusza Stadnickiego, zaprzysięgłego kalwina i wroga wiary katolickiej, obłożonego anatemą przez biskupa przemyskiego Dziaduskiego. Stary szelma Rosiński szlochał wzruszony słowami gospodarza, inni ocierali oczy, kiwali głowami.