Szawiłła i Konstancja odwrócili głowy w stronę najciemniejszego kąta alkierza, gdzie między glinianą grubą a malutkim okienkiem przycupnął zakrwawiony, porąbany Smoliwąs, łypiący oczyma jak niedźwiedź osaczony w ostępie. Konstancja zrobiła pierwszy krok, powłócząc ranną nogą. Kozak postępował tuż za nią, a z jego zakrwawionej szabli skapywały na pobojowisko czerwone kropelki posoki.
Smoliwąs dobrze wiedział, że kto jak kto, ale Konstancja Dwernicka nie będzie miała dla niego litości. Z drugiej strony panna ciekawa była, czy w tej decydującej krotochwili ów cham zdobędzie się na jakiś wzniosły gest – na przykład będzie walczył w obronie może nawet nie tyle honoru, co nietykalności swojego porąbanego łba.
Nie zdobył się.
– Panienko Przenajświętsza, Boża Rodzicielko! – zaskomlał Smoliwąs, widząc idącą ku niemu pannę, która jako żywo przypominała rozwścieczoną Amazonkę z dawnej Sarmacji, po czym złożył ręce do modlitwy i padł na kolana. – Święty Janie z Dukli, patronie ślepych i zbłąkanych, ratujże mnie! Wszak ja wota dawał, u twego grobu, u ojców... we Lwowie... Litości, zmiłowania, pani wielmożna! – zawył, konstatując, że święty Jan jakoś wcale nie śpieszy mu na ratunek. Widząc zaś, że jego błagania nie wywarły także żadnego wrażenia na Konstancji, Smoliwąs z przyrodzonego chłopskiego sprytu postanowił zmienić front. – Panie kozaku – załkał rozpaczliwie w stronę Szawiłły – tyś jest Bóg w Trójcy Świętej jedyny! Tyś jest Jezus Chrystus we własnej osobie! Daruj i nie pozwól mnie skrzy... Ja zapłacę! Za...
Pierwszy kopniak Konstancji przerwał te błagania w pół słowa. Smoliwąs dostał w sam środek wzdętego żywota, zakrztusił się, zgiął wpół. I desperacko zaczął pełznąć ku drzwiom.
– Ty chamie z Chamowa! – wycedziła Konstancja. – Ty ogierze z tatarskiego haremu! Ty strachu na wrony! Ty eunuchu od tureckiej miłości! Ty chłopski synu, idyjoto! Ty grubianinie i prostaku! Chciałeś szlachciankę pojąć, herbową pannę?! Śmiałeś nam grozić w Dwernikach, rękę na nasz ród podnosić! Oto masz teraz basarunek!
Kopnęła go w łeb, potem przywaliła mu po krzyżu, rąbnęła płazem w ucho, tłukła klingą po grzbiecie. Kozak sekundował jej dzielnie, zziajany i spocony, bił trzonkiem od czekana znalezionego przy stole, dopóki nie złamał go wpół, potem tłukł rękojeścią szabli, pięścią, okładał płazem.
Smoliwąs zakrztusił się, zawył, lecz trzeba mu przyznać, że już nie krzyczał. Charczał i jęczał po każdym ciosie, jednak uparcie pełzł do przodu, ku drzwiom do alkierza, pozostawiając za sobą smugi krwi. A kiedy Dwernicka z rozmachem kopnęła go podkutym butem prosto w gębę, Smoliwąs zawarczał jak wilk, wypluł kilka zębów, a potem zamarł skulony.
– Za...biję was – wymamrotał. – O torbie i kiiiiju ppppuszczę... ppppo wsze cza...aaa...sy... Diabeł wam... będzie...
– Sam wracaj do pługa! – warknęła Konstancja, a potem z całej siły przyłożyła mu płazem szabli w potylicę. Natenczas pod Smoliwąsem ugięły się nogi, ręce rozjechały na różne strony. Padł jak nieżywy na podłogę, uderzył łbem o spróchniałe deski i tak już pozostał.
Szawiłła bez namysłu chwycił Konstancję za rękę, nie dając zadać kolejnego ciosu. Przez chwilę szamotali się w milczeniu.
– Opamiętaj się, mościa panno dobrodziejko! – załkał kozak. – Gardłowa sprawa nam grozi! Nie zabijaj go, bo skończymy w wieży!
Konstancja zamarła, otarła krew płynącą z czoła, a właściwie rozmazała ją po obitej, posiniaczonej twarzy.
– Szawiłła, ja... Jezu Chryste... Co my...
– Uchodźmy stąd! – syknął. – Uchodźmy, zanim się w zamku dowiedzą. Żyd pewnie po pachołków posłał; albo po panów Balów. W konie! Jak nas in recenti złapią, to na miejscu podgolą!
Posłusznie ruszyła ku drzwiom, a potem jęknęła, chwyciła się za prawą nogę; byłaby upadła, ale kozak podtrzymał ją w ostatniej chwili. Wspierając dziedziczkę pod ramię, wyszedł do sieni. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na pobojowisko w alkierzu, a potem naciągnął głębiej na oczy kapuzę. I pomodlił się do świętego Spasitiela, bo dopiero teraz dotarło do niego, jak straszną burdę urządzili w żydowskiej karczmie.
Szymszyl czekał na nich przy wierzchowcach. Nie krzyczał, nie ciskał się, nie złościł i nie biadał. Jednak gdy spojrzał na Konstancję, zrobił taki ruch, jakby chciał przeżegnać się po katolicku.
– Je... To jest o Jahwe wszechmocny – jęknął karczmarz. – Żywiście, panienko?
– On tak – wyszeptała Konstancja. – Ale ja nie... Wody!
Kozak z trudem podprowadził ją do studni. Zaczerpnął całe wiadro wody, postawił przed nią. Konstancja zrazu chciała się obmyć, ale gdy tylko pochyliła się nad cebrem, osunęła się, zmoczyła całą głowę w wiadrze razem z włosami i bezwładnie zwaliła na ziemię. Szawiłła i Żyd przyskoczyli do niej, potrząsnęli, ocucili.
– Ja zahaz! – krzyknął Żyd. – Po cyhulika! Po bhata! Po dhyjakwie, po szahpie...
– Nie! – jęknęła Konstancja. – Nie mamy czasu! Ale zrób... coś dla mnie.
– Co tylko hozkażesz, mościa panno!
– Przynieś mi... zwierciadło.
Żyd załamał ręce, jednak zakrzątnął się szybko i spełnił życzenie panny. Przyniósł małe lusterko, a Szawiłła przyświecił Konstancji latarnią.
– Widywałem ja różne niewiasty – rzekł ostrożnie kozak, jakby uprzedzając Konstancję, że to, co ujrzy w zwierciadełku, z pewnością jej się nie spodoba. – Grube, chude, a czasem i takie, które na skórze były wielce skażone i prążkowane jako marmur albo wyrobione jako mozaika, cętkowane jako młode sarniczki, świerzbowate, dotknięte wysypką łuskowatą albo strupiaste i tak popsowane, że widok ten zgoła nie był ucieszny. Słyszałem takoż o jednej wielkiej pannie, która była tak obrosła futrem, kosmata na piersi, żywocie, ramionach i wzdłuż krzyżów, jak dziki. Widywałem i takie niewiasty, które tak były kościste i żebrowate, że legając na nich, czułem, jakobym sypiał z drucianą pułapką na myszy... Ale takie pamiątki z boju jak na licu waszmość panny widzę pierwszy raz w życiu.
Dwernicka zerknęła w swoje odbicie, a potem zbladła, jęknęła i rozpłakała się. Wyglądała jak topielica... Gorzej! Jak obozowa murwa, przez której łoże przeszła w ciągu jednej nocy cała chorągiew piechoty węgierskiej. I to taka dobrze okryta rota hetmańska. Konstancja przypominała tatarską brankę, którą włóczono za koniem przez pół Rusi Czerwonej, albo miawkę, na której używało w górskim wykrocie ze dwudziestów biesów i czadów. Nos miała na szczęście niezłamany, ale zakrwawiony, wargi spuchnięte i rozbite, prawe oko podsiniałe i boleśnie opuchnięte. Dla odmiany zęby z lewej strony ruszały się nieco, a na policzku wykwitł ciemnobrunatny ślad po uderzeniu. Jej warkocze rozplątały się w czasie walki, mokre włosy upstrzone strupami krwi oblepiały poranione czoło i ramiona, na których pozostały tylko strzępy żupana i koszuli. Szlachcianka była mokra, zlana zimnym potem, winem i miodem. Każdy oddech sprawiał jej ból, a krew z rany na nodze wypełniła prawie całą nogawkę buta.
– Szawiłła! – jęknęła i wypuściła lusterko z rąk. – Jak ja... Jak ja... wyglądam... O Boże!
A potem zemdlała.
Rozdział III
Kaduk
Pokładziny karłów ● Złowróżbne nowiny, czyli powrót diabła ● Krwawy jarmark na Podgórzu ● Replika Trojeckiego ● Kaduk ● Przygody Zegarta i Dyby ● Niespodziewane wyzwolenie ● Dydyński w Łańcucie ● Wiara lepsza niż talary ● Lament pohańskiego niewolnika
W sali rycerskiej na zamku w Łańcucie trwała weselna biesiada. Było już po drugim podaniu, więc panowie bracia zasiadający przy ustawionych w podkowę stołach poczynili większe spustoszenie wśród potraw niźli głodne wilki wpuszczone do owczarni. Z cielęciny z limonami, kapłonów, kaczek i pawi przystrojonych upierzeniem, z bobrowych ogonów z fasolą, chrap łosia i niedźwiedzich łap, ze złoconych pasztetów uformowanych w postacie lwów, lampartów i strusi pozostały już tylko smakowite wspomnienia, misy pełne ogryzionych kości lub puste półmiski. Węgrzyn, alikant, rywuł, lipiec, anżo, burdo i złota gdańska wódka lały się strumieniami do czasz, pucharów, nautilusów i kuśtyków, z których blisko było już do spragnionych ust, pijackich gęb i przepaścistych gardzieli panów braci. Wznoszono huczne toasty, tłuczono wielkie szklenice o podgolone szlacheckie łby; cierpliwa służba donosiła biesiadującym coraz to nowe puchary. I wynosiła tych, co zalegli pod nogami biesiadników.