Upiór rozejrzał się dokoła.
Z lewej dopadł go Zaklika, z prawej Dydyński. Obydwaj cięli niemal jednocześnie. Jednak jeździec odbił uderzenie Dydyńskiego, a cios Zakliki przyjął na zwinięty płaszcz z boku.
Zaklika ponownie wzniósł broń do cięcia. Jeździec zastawił się, a wówczas szlachcic uderzył. Szybko i płynnie przerzucił broń do lewej ręki.
To była niesamowita sztuczka.
Gdyby tak walczył w czasie pojedynku z Dydyńskim...
Ostrza minęły się, lecz w tejże chwili kary koń skoczył w bok, rozdzielając walczących. Czarny jeździec zamarł na chwilę, jak gdyby znalazł to, czego szukał.
Kasztelanka!
Pobladła, szarpała wodze wierzchowca, kłuła go ostrogami. Jej biały dzianet zarżał i popędził galopem poprzez knieję. Upiór skoczył za nią. Kary koń zachrapał i pomknął jak burza. A za nim, kilka kroków z tyłu, leciał z rozwianą grzywą husarski rumak Dydyńskiego.
Drzewa migały im przed oczyma, kamyki i piach spod kopyt siekły twarze. Wypadli na długą polanę zasłaną żółtymi liśćmi, zarośniętą wyschłymi trawami. Wierzchowiec Dydyńskiego nie zdołał zbliżyć się ani na krok do karego rumaka. Za to czarny jeździec z każdym susem przybliżał się do białego dzianeta.
Kasztelanka krzyknęła. W porywie rozpaczy chwyciła za pistolet, odwróciła się w kulbace i wypaliła w stronę ścigającego ją rycerza!
Chybiła. Kula przemknęła nad ramieniem upiora. Jacek schylił się odruchowo. Ołów świsnął mu nad głową, przestrzelił kołpak i trzęsień.
Czarna stalowa rękawica opadła na ramię kasztelanki. Jeździec wyrwał Ewę z siodła i przygiął do kulbaki. Dziewczyna szarpnęła się. Zapięcia delii i żupanika trzasnęły w jednej chwili, a kasztelanka w ostatnim porywie rozpaczy z całych sił uderzyła rękojeścią pistoletu w przyłbicę rycerza.
Cios zachwiał napastnikiem. Rozluźnił uścisk, a Ewa wyrwała się, pozostawiając w jego ręku delię. Spadła między konie, przeturlała się po trawie, znieruchomiała.
Jeździec zawrócił konia tuż przed skrajem polany. Spiął wierzchowca ostrogami i w tej właśnie chwili dopadł go Dydyński.
Starli się pod uschniętym dębem. Ogromne drzewo wyciągało ku niebu kikuty gałęzi obłażących z kory.
Jacek zatoczył szablą młyńca nad końskim karkiem. Miał przeciwnika z lewej, więc ciął z tej strony - wręcz. Czarny rycerz sparował cięcie płaską zasłoną, trzymając ostrze pałasza przechylone ku ziemi. Zaraz po tym uderzył głowicą w skroń Dydyńskiego. Jacek uchylił się! Znał tę sztuczkę. Zwrócił konia w stronę wroga.
Starli się znowu, tym razem na dłużej. Upiór ciął wlew, w ostatniej chwili cofnął ostrze tuż nad zastawą Dydyńskiego i wyprowadził zwód do pchnięcia.
Chybił!
Jacek zbił klingę, odrzucił w bok, sam przyciął z łokcia, aż ostrze szabli zgrzytnęło, osuwając się po przyłbicy hełmu. Konie odskoczyły od siebie, walczący znowu skierowali je ku sobie. Rycerz ciął pierwszy, Dydyński przyjął uderzenie na zastawę - cofnął lekko szablę, a potem wyprowadził szybką i krótką odpowiedź. Upiór zamachnął się, uderzył na odlew, a wtedy Jacek ciął od lewej, w kiść. Już w trakcie cięcia dołączył lewą rękę do prawej i uderzył ze świstem cięciem trybunalskim prosto w ostrze przeciwnika!
Pałasz wybity z czarnej rękawicy zafurkotał w powietrzu i wbił się w pień dębu.
Czarny rycerz uderzył konia ostrogami. Dydyński podskoczył do leżącej kasztelanki, obrócił konia i zamarł wpatrzony w przeciwnika, gotowy bronić jej do końca. Długo mierzyli się wzrokiem.
W oddali rozległo się szczekanie psów.
Upiór powoli opuścił głowę. Ominąwszy łukiem Dydyńskiego, pomknął skokiem, a mijając pień dębu, mimochodem wyrwał wbity weń pałasz. Obrócił wierzchowca na zadnich nogach, spojrzał na Dydyńskiego, a potem uniósł dłoń w rękawicy w rajtarskim pozdrowieniu i runął między drzewa, roztopił się w wieczornych mgłach.
Dydyński zeskoczył z konia, przypadł do kasztelanki. Jej czarne włosy rozsypały się na dywanie złotych liści, rozerwany kaftanik obnażył białą pierś zwieńczoną różowym sutkiem. Szlachcic porwał ją w ramiona, potrząsnął.
- Żyj! - wyszeptał. - Żyj, mościa panno.
Jęknęła cicho. Jacek, czując przy sobie ciepło jej ciała, przytknął usta do jej ust, pocałował mocno, brutalnie, sycąc się jej dotykiem, smakiem jej ust.
- Jegomość! Hej, jegomość!
Oderwał się od dziewczyny, położył ją troskliwie na trawie. Bladość na obliczu Ligęzianki zmieniła się w róż. Przychodziła wolno do siebie.
Dydyński poderwał się na nogi i dojrzał przerażone oczy Jaśka trzymającego wodze konia.
- Olaboga! - zakrzyknął pachołek. - Żyjecie?! A panna? Żywa będzie?
Zadudniły kopyta. Z półmroku wynurzyły się rozpędzone konie, zaszczekały psy. Nietyksa, Zaklika i kilku innych panów braci zeskoczyło z koni, zaświeciły pochodnie, zalśniły szable i pistolety.
- Na Boga! Panie Dydyński! - zakrzyknął Nietyksa. - Żyjesz waść? A jeździec, a panna? Gdzie panna!
- Żyje! - wydyszał Dydyński.
To dziwne, ale z ust pachołków nie wydobył się okrzyk radości. Jedynie Zaklika przypadł do kasztelanki. Uczynił to zbyt szybko, aby uszło to uwagi Dydyńskiego. Szlachcic ukląkł przy leżącej, dotknął jej policzka, przytknął ucho do piersi.
- Dycha! - zakrzyknął. - Bogu niech będą dzięki! Dopiero teraz zauważył podarte odzienie. Dydyński poczuł na sobie jego wściekły, rozpalony wzrok.
- Śmiało waszmość sobie poczynałeś! - wysyczał Zaklika. Szybko porwał za szablę i ruszył w stronę Dydyńskiego. - Na kasztelańską córkę podniosłeś rękę!?
Dydyński, pełen podziwu dla jego wcześniejszych popisów, nawet nie uniósł szabli. Zaklika sporo nauczył się od czasu ostatniej zwady. Może nawet za dużo. Głupotą byłoby ryzykować pojedynek w takiej chwili.
- A nie zapytasz waść, co stało się z jeźdźcem?
- Spokój, mości panowie! - Nietyksa wpadł pomiędzy Zaklikę i Dydyńskiego. - Bierzcie pannę! - rozkazał pachołkom.
Zaklika zrzucił delię. Wspólnie ze sługami kasztelana ułożyli na niej Ewę, podnieśli z ziemi. Zaklika delikatnie dotknął jej policzka.
- Żyj, sokolico, żyj, proszę - wyszeptał.
- A ja wszystko widziałem - wykrzyczał Jasiek i skłonił się nisko przed Dydyńskim. - Jegomość bił się z czartem! Wybił mu miecz z ręki i kości wszystkie porachował.
- Jak to?! - zakrzyknął Nietyksa. - Panie Jacku? Walczyłeś z upiorem?
Dydyński położył mu rękę na ramieniu.
- Co z kasztelanem?
- Szwankował przez konia. Ale będzie żył.
- Więc chodźmy!
6. Paroksyzm i heraldyka
- Wasza miłość wiesz dobrze, kim jest czarny jeździec.
- Dość! - wycharczał Ligęza i odtrącił Jaśka pochylonego nad miednicą, do której właśnie upuszczał kasztelanowi krew. - Rzekłem: dość!
Jasiek skłonił się, po czym przewiązał ramię Ligęzy czystym bandażem. Kasztelan odepchnął go ze złością, zakaszlał, chwycił się z jękiem za lewy bok.
- Co powiedziałeś? Że znam jeźdźca? Dlaczego tak myślisz?
- On nie chciał zabić twojej córki. Jeździec - Dydyński utkwił zielone oczy w Ligęzie - chciał ją porwać.
- Aby zabić! - krzyknął kasztelan i poderwał się z miejsca. Jasiek usłużnie podał mu puchar z gorącym napitkiem, ale Ligęza go odtrącił.
- Pijcie, wasza miłość. Pijcie! - zawołał pachołek. - Te zioła medyk...
- Milcz, do diabła! - Ligęza wytrącił z ręki sługi puchar, a potem z rozmachem zdzielił go w twarz. - I tak zdechnę. - Rozkaszlał się.
Jasiek przypadł do ziemi. Ligęza wsparł się o stół, a na jego usta wystąpiła krwawa piana.
- Jeździec to ktoś, kogo kiedyś odtrąciła panna albo waszmość, panie kasztelanie - ciągnął niewzruszenie Dydyński. - Policz, ilu magnackim synalkom czarną polewkę podać kazałeś.
- Więcej ich było niźli gwiazd na niebie. Nie oddam córki byle hołocie... Dość już tych pytań! Bo zapomnę o naszym kontrakcie!
- Dałeś mi, panie, nobile verbum, że gdy odnajdę zabójcę, nagroda mnie nie minie. Słowo kasztelańskie nie dym!