Rozmyślał nad tym przez trzy dni.
Sięgnął pamięcią do słów Holgera Palmgrena: każdemu trzeba dać szansę. Zastanawiał się nad swoim muzułmańskim wychowaniem, nakazującym wspomagać ludzi wyrzuconych poza nawias. Wprawdzie nie wierzył w Boga i nie odwiedził meczetu od czasu młodzieńczej kontestacji, ale Lisbeth jawiła mu się jako osoba stanowczo potrzebująca pomocy i wsparcia. Doprawdy, w tej dziedzinie przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie uczynił zbyt wiele.
ZAMIAST WYLAĆ Lisbeth z pracy, wezwał ją na prywatną rozmowę, próbując dowiedzieć się, jak ta uciążliwa dziewczyna naprawdę funkcjonuje. Utwierdził się w przekonaniu, że cierpi na jakieś poważne zaburzenie, ale odkrył również, że pod naburmuszoną maską kryje się inteligentny człowiek. Uważając ją ciągle za kruchą i uciążliwą, odkrył ku swemu zdumieniu, że po prostu ją polubił.
Przez kolejne miesiące udzielał jej schronienia pod swoimi skrzydłami. A tak zupełnie szczerze to… zajął się nią w ramach swoistego hobbystycznego projektu społecznego. Zlecał jej różne prace researcherskie i próbował udzielać wskazówek, jak się za nie zabrać. Słuchała cierpliwie, a później odchodziła i wykonywała zlecenia według własnego widzimisię. Armanski poprosił szefa technicznego firmy, żeby nauczył Lisbeth podstaw obsługi komputera. Salander przesiedziała grzecznie w ławie szkolnej całe popołudnie, po czym prowadzący kurs, odrobinę zbity z tropu, zakomunikował Armanskiemu, że dziewczyna ma o wiele większą wiedzę o komputerach niż niejeden pracownik Milton Security.
Armanski zrozumiał wkrótce, że Lisbeth, mimo rozmów, propozycji szkoleń, a także innych próśb i gróźb, nie myśli dostosować się do panujących w Miltonie biurowych norm. Stanął przed dylematem.
Dziewczyna w dalszym ciągu działała na nerwy pracownikom firmy. Armanski miał świadomość, że nigdy nie zaakceptują kogoś, kto – jak ona – przychodzi i wychodzi, kiedy chce. W normalnym przypadku postawiłby ultimatum, żądając zmiany zachowania. Przypuszczał jednak, że stawiając Lisbeth podobne żądania czy grożąc wypowiedzeniem, zobaczyłby najprawdopodobniej tylko wzruszenie ramion. Był więc zmuszony dokonać wyboru: albo się jej pozbyć, albo zaakceptować, że nie funkcjonuje jak inni ludzie.
JESZCZE WIĘKSZYM problemem okazał się fakt, że Armanski nie miał pewności co do swoich uczuć względem tej młodej kobiety. Była jak kłopotliwy świąd, odpychająca, a jednocześnie ponętna. Nie pociągała go seksualnie, przynajmniej tak sądził. Podobały mu się raczej krągłe blondynki o pełnych, pobudzających fantazję ustach, a poza tym od dwudziestu lat był związany z Finką o imieniu Ritva, która również w wieku średnim bardziej niż dobrze spełniała wszystkie te kryteria. Nigdy jej nie zdradził, no dobrze, może kiedyś wydarzyło się coś, co jego żona, gdyby o tym wiedziała, mogłaby opacznie zrozumieć, ale – ogólnie rzecz biorąc – był szczęśliwym mężem i ojcem dwóch córek w wieku Salander. W każdym razie nie interesowały go dziewczyny płaskie jak deska, dziewczyny, które na odległość trudno odróżnić od cherlawych chłopaków. To nie w jego guście.
A mimo to przyłapywał się na niestosownych marzeniach o Lisbeth i musiał przyznać, że nie potrafi przejść obok niej zupełnie obojętnie. Ale atrakcyjność tej kobiety polegała według Armanskiego na tym, że była dla niego jak istota z innego świata. Równie dobrze mógłby zakochać się w wizerunku mitycznej greckiej nimfy. Reprezentowała nierealną rzeczywistość, która go fascynowała, ale w której nie mógł uczestniczyć, a w każdym razie ona nie udzielała mu do niej wstępu.
Pewnego dnia, siedząc w kawiarnianym ogródku na rynku Starego Miasta, Armanski zobaczył Lisbeth, która niespiesznie zajmowała miejsce przy stoliku po przeciwnej stronie. Przyszła w towarzystwie trzech dziewczyn i jednego chłopaka, ubranych identycznie jak ona. Obserwował ją z zaciekawieniem. Sprawiała wrażenie równie powściągliwej jak w pracy, ale w pewnym momencie niemalże uśmiechnęła się do opowiadającej coś koleżanki o purpurowych włosach.
A gdyby kiedyś sam przyszedł do biura z ufarbowanymi na zielono włosami, w wytartych dżinsach i upstrzonej graffiti i ćwiekami skórzanej kurtce? Jak zareagowałaby Lisbeth? Czy uznałaby go za równego sobie? Być może – akceptowała przecież chyba wszystko wokół siebie, z nastawieniem not my business. Ale najprawdopodobniej po prostu by go wyśmiała.
Siedziała plecami do niego i nie odwróciła się ani razu, pozornie zupełnie nieświadoma jego obecności. Zaczęło mu to dziwnie przeszkadzać i po chwili wstał, by wymknąć się niezauważenie. Właśnie wtedy odwróciła głowę i spojrzała prosto w jego twarz, jak gdyby cały czas wiedziała, kto za nią siedzi, jak gdyby miała go w zasięgu swojego radaru. Spojrzenie dopadło go tak nagle, że odebrał je jako atak i udając, że nic nie widzi, opuścił w pośpiechu kawiarenkę. Nie powiedziała mu „cześć”, ale odprowadziła wzrokiem, i dopiero gdy skręcił w najbliższą uliczkę, przestał czuć na plecach jej palące spojrzenie.
Śmiała się rzadko albo nigdy. Armanski zanotował jednak z czasem coś w rodzaju bardziej miękkiej postawy. Mówiąc delikatnie, miała prawie zerowe poczucie humoru i tylko raz na jakiś czas wykrzywiała twarz w ironicznym uśmiechu.
Chwilami Armanski czuł się tak bardzo sprowokowany brakiem emocji u Lisbeth, że miał ochotę potężnie nią potrząsnąć, wtargnąć pod jej skorupę, zyskać jej przyjaźń lub chociażby szacunek. W ciągu dziewięciu miesięcy, które u niego przepracowała, tylko jeden jedyny raz próbował dyskutować z nią na temat swoich uczuć. Rozmowa odbyła się podczas firmowej imprezy bożonarodzeniowej. Armanski wyjątkowo był nietrzeźwy. Nie wydarzyło się nic niestosownego, próbował jej tylko wytłumaczyć, że naprawdę ją lubi. Ale najbardziej ze wszystkiego chciał jej wyjaśnić, że czuje wobec niej instynkt opiekuńczy i że w razie potrzeby zawsze może mu zaufać. Próbował ją też objąć. Po przyjacielsku oczywiście.
Uwolniwszy się z niezdarnego uścisku, Lisbeth opuściła lokal bez słowa. A później przestała pojawiać się w pracy i nie odpowiadała na telefony. Dla Armanskiego jej nieobecność była torturą. Nie miał z kim porozmawiać o swoich uczuciach i po raz pierwszy z przerażeniem odkrył, jak wielką władzę ma nad nim Lisbeth Salander.
WRÓCIŁA PO TRZECH tygodniach. Późnym styczniowym wieczorem, gdy Armanski siedział po godzinach nad bilansem rocznym, weszła do jego pokoju niepostrzeżenie niczym duch. Nagle dostrzegł ją w ciemności, nieopodal drzwi. Nie miał pojęcia, jak długo tam stała, przyglądając mu się badawczo.
– Napijesz się kawy? – zapytała. Przymknęła drzwi i podała mu plastikowy kubek z automatu w jadalni. Przyjął go w milczeniu, czując jednocześnie ulgę i obawę, gdy Lisbeth, zatrzasnąwszy drzwi stopą, usiadła w fotelu dla gości i spojrzała mu prosto w oczy. A po chwili zadała mu to zakazane pytanie w taki sposób, że nie potrafił ani zbyć go żartem, ani wymigać się w jakiś inny sposób. – Dragan, masz na mnie ochotę?
Armanski siedział jak sparaliżowany, nerwowo szukając odpowiedzi. Najpierw, urażony, chciał zaprzeczyć. Później, spotkawszy jej spojrzenie, zrozumiał, że po raz pierwszy zadała mu osobiste pytanie. Uczyniła to z pełną powagą i każdą próbę zbycia jej żartem mogłaby odebrać jako afront. Chciała z nim porozmawiać. Zastanawiał się, jak długo zbierała się na odwagę, żeby go zapytać. Odłożył niespiesznie długopis i rozparł się wygodnie w fotelu. W końcu udało mu się rozluźnić.
– Dlaczego tak sądzisz? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Wnioskuję ze sposobu, w jaki na mnie patrzysz. I tych sytuacji, w których wyciągasz rękę, żeby mnie dotknąć, a później zatrzymujesz się w pół drogi.
Nagle uśmiechnął się do niej.
– Mam wrażenie, że gdybym tylko dotknął cię palcem, odgryzłabyś mi całą dłoń.
Nie odwzajemniła uśmiechu. Czekała.
– Lisbeth, jestem twoim szefem i nawet gdybyś wzbudzała moje zainteresowanie, nigdy bym tego nie wykorzystał.